Zima miała się ku końcowi, gdy spotkałem Gienka Matczuka. Gdyby
nie zawołał, nigdy bym go nie poznał. Był w długim do kostek wojskowym
płaszczu, czapce z okrągłym denkiem, pasie z koalicyjką, gwiazdką
na czapce i epoletach oficera. Oficer nowego wojska.
Bo i czapka z okrągłym denkiem na wzór sowiecki usztywniona drutem,
i gwiazdek więcej - teraz kapitan czterogwiazdkowiec o ile ważniejszy
od przedwojennego trzygwiazdkowca. Jednym słowem nowoczesność jak
piszą gazety. Koniec z wojskiem w archaicznych rogatywkach, co to na
konikach z szabelkami, do parady przed jaśnie paniami, teraz tiochnika,
czołgi, samoloty...
Gienek tryska zdrowiem i zapałem. Właśnie skończył szkołę
i zaraz po promocji przyjechał na krótki urlop do siostry (tej najpiękniejszej).
Myślał, żem już artylerzystą, a ja dalej w paletku i uczniowskiej czapce.
- Nie przyjęli? Niemożliwe. Z jego rekomendacją. Kręci z niedowierzaniem
głową.
Rozmawiamy o tym i o owym, ale on właściwie nie słucha co mówię.
Żyje w innym świecie. Nie tylko świecie dorosłych ale i w wojskowym.
Stoimy więc przed sobą jak mieszkańcy dwóch odległych planet, nie mających
z sobą nic wspólnego. Nagle ożywia się, jak ktoś kto znajduje niespodziewanie
wyjście z sytuacji.
- Wiesz, mogę ci załatwić przez organizację obóz narciarsko-szkoleniowy
w Karpaczu. Pomyśl, całe trzy tygodnie, narty i dziewuchy.
Sam? Byłem już w ubiegłym lecie sam. Spotkałem wówczas Zosię, ale
i tak było nudno.
- Gdyby tak jeszcze któryś Leszek mógł ze mną...
- Załatwione - przerywa i z ulgą podaje rękę. - Cześć, po skierowanie
zgłoście się do Zarządu...
Odchodzi sprężystym, żołnierskim krokiem, a ja teraz mam dylemat.
Trzy tygodnie w górach na nartach z darmowym żarciem, to wspaniały prezent
tylko szkoda, że nie wcześniej. W szkole teraz czas niebezpieczny, trzeci
okres. Trzy tygodnie nieobecności to długo, po powrocie może być ciężko.
Wahałem się. Leszek nie miał takich wątpliwości. Będzie chodził przez te
trzy tygodnie czy nie, czuje, że i tak obetną. A tak naprawdę to nie pała
specjalną ochotą do nauki. Ciotka ciągnie go do Warszawy, więc gdyby coś
nie tak, nie ma zmartwienia.
- Jedźmy! - namawia.
Dobrze, więc jedziemy, tylko ma przyrzec, że nie będzie na mnie
zwalał, gdy w szkole coś nie wypali. Niedługo żyję, ale już zdążyłem
nabyć smutnego doświadczenia, że gdy idziemy razem, a któryś przewróci
się na słomce, to winę zwala na mnie. W szkole ani mru, mru.
Nie zwolniliby z lekcji to pewne, a za to potem wywaliliby bez litości.
Tym bardziej, że my z ogólniaka, jesteśmy ciągle obcy.
Więc pociągiem przez Warszawę do Wrocławia i dalej do Jeleniej Góry. Z
Jeleniej do Karpacza rozpoczyna się terra incognita. Z każdym stukiem kół
nowy widok. Przeżywam, podobnie chyba jak Kolumb 500 lat temu - oglądając
na horyzoncie zarysy wyspy Guanahani - niepowtarzalne uczucie jakiego
doznaje odkrywca stający na progu nieznanego. Zadziwienia i zachwytu nad
dotychczas nieznanym dziełem Stwórcy. A więc tak wyglądają góry.
Na dworcu w Karpaczu urzeczony staję jak skamieniały. No, ale jeszcze
trzeba do Bierutowic. Naturalnie nie korzystamy z dorożek, walizy
w ręce i pod górkę na piechotę.
Bierutowice, dziwna nazwa. Myślałem, że może od birkuta, takiego
staropolskiego ptaka, ale nie, okazało się, że to pomysł komunistów
nazwania miejscowości pseudonimem partyjnym dawnego enkawudzisty, obecnie
panującego w stopniu prezydenta, namiestnika Stalina na Polskę - Bieruta.
Karkonosze przed wojną były pod panowaniem niemieckim i teraz dla zatarcia
śladu, nazw miejscowości nie spolszczano lecz nadawano nowe. Nie zwracano
uwagi, że ryzykowne jest honorowanie nazwami żyjących osób. Komuniści
oszołomieni zajęciem Polski przez Armię Czerwoną, nie zważali na nic,
byleby tylko jak najwięcej Polski pozbawić polskości. W tym celu na
przykład wykreślono z mapy Polski Katowice zamieniając na Stalinogród.
Ale kiedy brnęliśmy pod górę w topniejącym śniegu, z tekturowymi
walizkami w ręku nie myśleliśmy o tym. Oddychaliśmy lekko czystym
górskim powietrzem, pachnącym już zbliżającą się wiosną i cieszyliśmy
się trzytygodniową wolnością od szkoły. Duży poniemiecki
dom wypoczynkowy, w którym zostaliśmy zakwaterowani, stał w pobliżu
świątyni Wang. Nie kościół lecz świątynia, podkreślał przewodnik
kiedy ją zwiedzaliśmy. Drewniana, zbudowana w Szwecji dla składania
ofiar bożkom skandynawskim, została zakupiona przez magnata i przywieziona
do Polski do Karpacza. Ma tylko wartość zabytkową.
- No, a te krzyże na dachu?
- To tak je zrobiono, żeby klechy nie spaliły i teraz już zostały
jak w eksponacie muzealnym.
No, tośmy się dowiedzieli i nie zwracaliśmy więcej uwagi na ten
eksponat ciemnoty.
Na obozie młodzież przeważnie z lubelskiego. Więcej dziewcząt
niż chłopców i to nie jakieś tam siusiu-majtki, ale rozmowne, "co
wy kolego macie minę jak kot srający na puszczy", palą papierosy,
postępowe. Nie owijają w bawełnę, wiedzą czego chcą. Ale zaraz
pierwszego dnia, kiedy zamiast zajęć po południu, przy adapterze
i winku wieczorek zapoznawczy, humor nam się zepsuł. Była to młodzież
pracująca, bogata, elegancko ubrana, przy której wyglądaliśmy i czuliśmy
się jak ubodzy proletariusze. Ale co innego grzmieć w obronie, a co innego
samemu nim być. W swoich wytartych, codziennych marynareczkach,
w spodniach wypchanych na kolanach, błyszczących od codziennego
prasowania, chowaliśmy się po kątach, nie mając odwagi nawet spojrzeć
na wytworne aktywistki. A wokół nas szpan na całego. Ot, choćby
nasz towarzysz z pokoju, Władek. Szeroka samodziałowa marynarka,
wypchana w ramionach, koszula połyskująca opalem i krawat z obrazem
lukrowanej blondynki o perwersyjnym spojrzeniu. Do tego, wąskie spodnie
i buty na grubej słoninie. Kiedy tańczył, błyski wypomadowanej "mandoliny"
i zielonych skarpetek, przyciągały jak magnez wzrok nie tylko większości
uczestniczek obozu, lecz również przyglądającego się tłumnie, stojącego
przy drzwiach, personelu kuchennego. A my, dwa szaraczki, cichutko
i skromnie. Na wino nawet nie mieliśmy pieniędzy. Za to jeśli pominiemy
sprawy rozrywkowo-damskie to reszta wspaniała. Cztery posiłki dziennie,
i to jakie. Wszystko z UNRRA. Nawet cukierki amerykańskie, takie
śmieszne, kwadratowe. A ananasy, pomarańcze, nażeramy się na zapas,
smakując owoce i potrawy znane tylko ze słyszenia. Rozkład
dnia relaksowy. Do południa narty, potem obiad, dwie godziny zajęć
ideologicznych i czas wolny, zazwyczaj tańcujący wieczorek.
Narty, kolejny kompleks. Władek wyciągnął z pokrowca piękne
deski, włożył czerwone, narciarskie spodnie i żółty skafander. Nie
tylko, że nie widziałem nigdy takiego ekwipunku, ale nawet nie przypuszczałem,
że istnieje. Nogi wsunął w specjalne, narciarskie buty i smukły,
elegancki, poprowadził nasz pokój na stoczek. On na czele,
barwny, kolorowy, prawdziwy bażant, a my za nim, jak szare wrony...
Nie mieliśmy swoich nart, więc dali nam pozostałość z wojny, po Wermachcie,
bardzo już sfatygowane. Paskami mocowaliśmy je do naszych zwyczajnych
trzewików i w codziennych marynareczkach, wytartych spodniach rozpoczęliśmy
naukę jazdy na nartach. Jedyną wymyśloną przez nas innowacją
było schowanie kloszowych nogawek w niewysokie skarpetki. Wydawało
się nam, że przez to nasze nogi stają się smukłe jak narciarzy opiętych
w specjalne wąskie spodnie.
Na początek instruktorzy zaprowadzili nas na Polanę pod YMCA, gdzie
na łagodnych, krótkich zboczach, uczyliśmy się jeździć. Władek
jednak szybko się znudził. Idę się opalać, rzucił krótko i wdrapał
się wysoko, aż pod las. Zaraz też, nie wiadomo skąd, znalazła się gromadka
wielbicielek, jego, nie nart. A Władek oparł się o kijki i nadstawia się
do marcowego słońca. Wygląda jak sam Marusarz i instruktorzy nie
mają odwagi zawracać mu głowy, pługami, schodkami itp. przedszkolnymi
narciarskimi umiejętnościami. A my jeździmy jak umiemy. Okazuje
się, że moje jazdy, przed laty, na klepkach od beczek, przydały
się, pozostawiły jakiś ślad. Z minuty na minutę czuję się coraz pewniej,
a nawet z jazdy zaczynam odczuwać przyjemność. W końcu instruktorzy
uważają, że już na tyle się nauczyliśmy, że możemy zjechać przez
całą Polanę. Przenosimy się całą grupą wyżej, tam gdzie Władek brązowieje
na twarzy i ustawiamy się do zjazdu. Władek lekceważąco macha ręką.
Taki zjazd to dziecinnie łatwa sprawa, on pojedzie na końcu, żebyśmy
z dołu dokładnie mogli zobaczyć. Pierwszy więc zjeżdża instruktor,
a jego śladem reszta. Każdy jednak tak filuje, żeby usiąść zanim
narty nabiorą prędkości. Niezawodny i bezpieczny sposób hamowania.
Zagrożone są spodnie, a nie życie, nawzajem straszymy się trasą.
W końcu wszyscy jakoś zjechali bądź zsunęli się, pozostał tylko Władek.
A on, już teraz samotnie, stoi na górze jak barwny posąg. Nieruchomo,
dumnie.
- Może pan się boi, to ostrożnie, zakosami i pługiem - woła instruktor.
- Jak pan śmie, oburzają się dziewczyny. Władek zaraz panu pokaże
jak się na nartach jeździ, a nie zjeżdża...
Instruktor zdetonowany milknie, a Władek macha ręką i z przeciągłym
okrzykiem heja! odpycha się bambusowymi kijkami. Rusza. Nabiera pędu. Rozkrzyżowane
ręce, szeroko rozstawione nogi, jak żółtoczerwony ptak, podrywający
się do lotu. Pochyla się niżej, nabiera szybkości, dziewczyny popiskują
z zachwytu, zaraz poszybuje w jasny błękit pogodnego nieba. Wspaniały.
A on nagle pochyla się jeszcze niżej, i nagle odrywa się od ziemi, ale
tylko nogami, bo głową nurkuje w śnieg. Przez moment jeszcze widać dwie
czarne kreski na tle jasnego nieba, ale zaraz nikną w perlistej fontannie
śniegu. I po zboczu toczy się coraz większa śnieżna kula z której pokazują
się jak na migawkowym zdjęciu, nogi, ręce, narty, by wreszcie zatrzymać
się na dobroczynnej zaspie. Cisza.
- O Jezu, nie żyje? Krzyczy któraś aktywistka o słabszych nerwach.
Podbiegamy przestraszeni. Władek oblepiony śniegiem jak bałwan,
leży nieruchomo. Którejś robi się słabo, ale nie jest tak źle.
- Oko, oko się otworzyło. Żyje.
Wszyscy się cieszą. Czerwonego na twarzy jak burak, wyciągamy z
zaspy i stawiamy na nogi. Dopytujemy się jak się czuje, ale on nie
chce mówić.
- Szok, jest w szoku - któraś woła łamiącym się altem. Lekarza,
doktora!
Ale Władek nie zwraca na nas uwagi, tylko szybko odpina narty i
milczkiem, z deskami na ramieniu umyka do pensjonatu. Potem,
już w pokoju, zapakował narty do pokrowca, skafander i buty do potężnej
walizy i powiedział do nas z Klitusiem:
- Tylko durnie i impotenci marnują w taki sposób życie. Ja przerzucam
się na inne przyjemności. I już więcej nart nie założył.
Odtąd wychodził po popołudniowych zajęciach, a wracał nieraz
dobrze po północy. Pijany, ale mocny był na własnych nogach. A baby,
ale już nie kursantki, tylko bardziej atrakcyjne, szalały za nim. Tak opowiadał,
ale musiała to być prawda, bo kiedy my już po śniadaniu zbieraliśmy
się na narty, do Władeczka przybiegała kelnerka ze śniadankiem. Co
dzień inna. No cóż pracował, jak opowiadał w jakiejś fabryce lubelskiej,
miał dużo pieniędzy, więc mógł sobie pozwalać. Nie zazdrościliśmy
mu jednak, ani kelnerek, ani pieniędzy. Byliśmy jeszcze w tym wieku,
że bardziej ceniliśmy świeże powietrze na stoczku niż cywanie do
południa w łóżku.
Narty nie były obowiązkowe, za to poobiednie zajęcia polityczno
- społeczne tak. Wykłady prowadziło dwóch wymiętych facetów. Aktyw
robotniczy - jak się nazywali. Brudne, tłuste włosy, wymięte, wiecznie
skacowane twarze i bardzo nieświeże, porozpinane, bez krawatów koszule.
Ubrania przesiąknięte dymem machorkowych - bo takie tylko palili. "Mocni
mężczyźni palą mocne papierosy". Jak widać uważali się za mocnych, ale
wyglądali niechlujnie i nędznie. Zresztą zgodnie z partyjnymi kryteriami.
Kto brudny i wyszmelcowany to zdrowy proletariusz, a reszta to wrogowie
ludu, lub jak bikiniarze, agenci imperialistyczni. Po pierwszym wykładzie
z ciekawością czekaliśmy, jak zareagują na Władka, który ani myślał
zmienić wyglądu wzorcowego bikiniarza. Ale jakby go nie zauważali.
Potem podpatrzyliśmy, że Władek nieraz popija w ich kapciorze.
Zasadnicze tematy były dwa. Jeden to studiowanie historii "WKPiB"
i drugi, coś w rodzaju propedeutyki pracy organizacyjnej. Z reguły na
zajęciach powszechnie spano. Po nartach i obiedzie nie było takiej siły
ani tematu, która by utrzymała w przytomności. Dlatego ja i chyba
pozostali nic z tych wykładów nie zapamiętali. Jedynymi wiadomościami
jakie mi w głowie pozostały, dotyczyły organizacji zebrania.
Potraktowałem je zresztą jako praktyczną umiejętność,
mogącą przydać się w życiu.