Odc.11
 Masę czasu poświęcałem na czytanie wszystkiego co było dostępne, a  w nauce wzorem był Słowacki, który na maturze wymyślił angielskiego poetę  i zanalizował jego twórczość, obficie cytując jego "utwory". Naturalnie  zdał, bo żaden profesor nie chciał się przyznać, że o takim poecie nie  słyszał. To było coś dla mnie.  Wolałbym sam wszystko stworzyć niż omawiać i powtarzać za innymi  dziesiątki, setki, tysiące razy, co poeta chciał przez to powiedzieć.  Kiedyś, przy jakiejś okazji, zacytowałem w wypracowaniu "Sprzysiężenie"  Stefana Kisielewskiego i przekornie tłumaczyłem, że genezą powstania tego  utworu, były trudności ze spełnieniem seksualnym u młodego autora.  Uważałem, a wtedy szczególnie, że opisując takie intymne sytuacje, trzeba  mieć doświadczenie: jakieś pokrewne przeżycie, które potrafiło  wysublimować odpowiednią sytuację - i na tym opierałem swoje dowodzenie.   Boże, co to był za szum. Pani Straszyńska odpowiedziała, że w takim  razie nie byłoby połowy literatury, bo jak ktoś opisuje śmierć, to  musiałby - według mnie - umrzeć.  Potem, kiedy wezwała do gabinetu powiedziała, że już raz mnie ostrzegała i  w dalszym ciągu  z niepokojem obserwuje moją niezdrową pobudliwość  seksualną.  Milczałem, ale w duchu przyznawałem jej rację, bo właśnie patrząc na jej  staropanieńską, drobną figurkę, rozmyślałem, że o wiele bardziej  atrakcyjnie by wyglądała, gdyby te szare szmatki - w jakie była ubrana -  zrzuciła z siebie. Gładkość i świeżość skóry na kształtnej szyi  przemawiała za tym, że pod nimi kryje się apetyczne ciałko.   Potem jednak martwiłem się: jestem jakiś nienormalny, i musi tak  być gdy inni to zauważają. Wynika to chyba z wyobraźni nadmiernie  rozbudzonej w złym kierunku: próbowałem autoanalizy.   No bo nawet jeśli dama jest zdecydowanie brzydka, to zawsze doszukuję się  w niej czegoś  godnego pożądania. Wszędzie widziałem tylko tyłki, nie  pomagały nawet czułości Marii.   I już zastanawiałem się zgnębiony: iść do księdza czy do lekarza, gdy  przypadek sprawił, że terapia okazała się niepotrzebna, bo nie jestem -  jak myślałem - we władzy ślepego pożądania, i przez seks pozbawiony woli  wyboru.
 Któregoś wieczoru zastukał do mnie Lech:
- Wychodź, Marek obiecał kurwę do piekarni przyprowadzić.
W pierwszej chwili nie miałem zamiaru wychodzić, ale ciekawość zwyciężyła.  Ulica Ormiańska była od lat miejscem pań tego specyficznego zawodu.  Wieczorem pojawiały się pojedynczo lub parami i spacerowały w te i we w  te.  Nigdy nie zwracałem na nie uwagi, chociaż raz spotkałem je kiedy poszliśmy  na wagary jeszcze z gimnazjum, za Rotundą w lasku. Było to w czasie, kiedy  władza wprowadzała socjalistyczną moralność, w której na prostytucję tego  raka moralnego pozostawionego w spadku przez kapitalizm, nie miało być  miejsca. Wywieziono więc prostytutki do pobliskiego PGR i kazano paść  krowy. Taki swoisty rodzaj resocjalizacji.  Podeszły wtedy do naszej paczki trzy młode, o wynędzniałych twarzach  dziewczyny:
- E, szkolniaki, dalibyście co zjeść. Chociaż kawałek chleba, a może  bimber macie? Damy pociupać, nie bójcie się.
Oddaliśmy drugie śniadania, i na pewno niejeden z nas miał wtedy ochotę na  "resztę", ale za dużo nas było - wstydziliśmy się.  Długo jednak tych PGR-owskich krów nie pasły, bo w kilka dni potem znów  pokazały się na Ormiańskiej.
 W piekarni pusto, ciemno, ale ciepło. Światła tyle, co wpada z  ulicznej, żółto świecącej latarni. Marek wyjrzał na ulicę i krzyknął:
- Ej, ej.   Podszedł cień. Chwilkę poszeptał, a cień zamienił się w ciemną postać,  która weszła do środka.
- O, to nie było godzone - rozległ się głos kobiecy - miałeś być sam, a  nie trzech.
- Cicho kurwo, czego się kłócisz, dopłacę.
To słowo "kurwo" do kobiety, zakłuło mnie boleśnie. Nachyliłem się do  Markowego ucha:
- Jak ty tak możesz ją nazywać.
Marek głośno się roześmiał:
- A co, może to nie kurwa? No kurwo, powiedz czym jesteś?
- Jak to kim, wiadomo, że kurwą - kobieta również się roześmiała  zachrypniętym głosem.  - Dość gadania, dawaj trzy bochenki chleba i możecie wszyscy.
- W porządku - Marek ściągnął jakiś pusty worek po mące z półki i rzucił  na żółty kwadrat ulicznego światła wpadającego przez okno na podłogę, żeby  lepiej było widać.
- Kładź się!
Kobieta położyła się na wznak, stawiając obok siebie połyskującą czarnym  lakierem torebkę. Podciągnęła sukienkę wysoko na brzuch, aż zabielały w  półmroku jej białe uda i szeroko rozstawiła nogi. Marek gwałtownym ruchem  spuścił spodnie i rzucił się na nią. Prawie natychmiast kobieta zaczęła  podrygiwać całym ciałem, opierając mocno nogi w szpilkowych pantoflach o  betonową podłogę.  Swoimi ruchami przypominała konika polnego, bezskutecznie usiłującego  podskoczyć. Z jej ust w takt podrygów zaczął dobywać się jęczący zaśpiew:
- O, jak mi dobrze, o, jak mi dobrze.
Trwało to krótką chwilę, bo zaraz  krzyknęła głośniej i znieruchomiała.
- No fajnie, złaź - zganiała z siebie Marka, głosem, w którym nie było już  śladu okazywanego przed chwilą podniecenia. Równie beznamiętnie  powiedziała:
- Dobry z ciebie kogut - i sięgnęła po torebkę.
Wyjęła z niej  jakąś szmatę, przeciągnęła przez krocze i oznajmiła:
- Gotowe. Który  następny.
Początkowe podniecenie, które wywołał widok jej szeroko bielejących nóg  pierzchło bez śladu. Stałem jak sparaliżowany, nie wiedząc, jak się  wycofać, jak wybrnąć z tej sytuacji.  Ruszył Lech. Skrępowany, niezdarnie zaczął nachylać się nad leżącą.
- No szybciej, rozpinaj spodnie. Kobieta niecierpliwie sięgnęła mu pod  brzuch:  - Ojej, ale ty masz kuśkę, jak ogier.
Marek krzyknął w kącie zazdrośnie:
- Ogier to nie kogut, choćby nawet najbardziej ostry.
- Ostrożnie, bo jeszcze pęknę - dogadywała, ściągając Lecha na siebie.
Ale nie pękła, widocznie żadnej awarii nie było, ba zaraz wpadła w swój  ustalony rytm z pojękliwym śpiewem. Trwało to jeszcze krócej niż z  Markiem.
- No, jakoś daliśmy sobie radę - skomentowała, sięgając po swoją szmatę, -  Złaź - popędzała niemrawego Lecha, i zawołała do mnie:
- No, teraz na ciebie kolej, chodź prędzej.
Stałem nieruchomo, milcząc, pełen wstrętu i obrzydzenia, i dobrze że było  ciemno, a moja twarz niewidoczna.
- No, chodź, szkoda czasu - popędzała, a ja nie wiedziałem jak postąpić.
Wstręt nie dawał mi nawet pomyśleć o zbliżeniu się do niej, a z drugiej  strony nie chciałem robić przykrości chłopakom. Nie chciałem, żeby  pomyśleli, że uważam się za coś lepszego, czy coś w tym rodzaju. Odzywała  się taka szczenięca solidarność.
- No chodź - z mroku dobiegł zniecierpliwiony głos - nie daj kurwie samej  leżeć. Nie bój się. Na pewno nigdy nie ruchałeś, ale chodź, przekonasz  się, że kuśkę masz jak należy i zobaczysz jakie to dobre.
Zemdliło mnie i nie zważając już na nic, wyszedłem na ulicę. W wyjściu  jeszcze słyszałem jej głos:
- Czemuś Marek nie powiedział, że to prawiczek, takiego trzeba puszczać  pierwszego.

 Zima miała się ku końcowi, gdy spotkałem Gienka Matczuka. Gdyby nie  zawołał, nigdy bym go nie poznał. Był w długim do kostek wojskowym płaszczu,  czapce z okrągłym denkiem, pasie z koalicyjką, gwiazdką na czapce i  epoletach oficera. Oficer nowego wojska.   Bo i czapka z okrągłym denkiem na wzór sowiecki usztywniona  drutem, i gwiazdek więcej - teraz kapitan czterogwiazdkowiec o ile  ważniejszy od przedwojennego trzygwiazdkowca. Jednym słowem nowoczesność  jak piszą gazety. Koniec z wojskiem w archaicznych rogatywkach, co to na  konikach z szabelkami, do parady przed jaśnie paniami, teraz tiochnika,  czołgi, samoloty...
Gienek tryska zdrowiem i zapałem.  Właśnie skończył szkołę i zaraz po promocji przyjechał na krótki urlop do  siostry (tej najpiękniejszej).  Myślał, żem już artylerzystą, a ja dalej w paletku i uczniowskiej czapce.
- Nie przyjęli? Niemożliwe. Z jego rekomendacją. Kręci z niedowierzaniem  głową.
Rozmawiamy o tym i o owym, ale on właściwie nie słucha co mówię.  Żyje w innym świecie. Nie tylko świecie dorosłych ale i w wojskowym.  Stoimy więc przed sobą jak mieszkańcy dwóch odległych planet, nie mających  z sobą nic wspólnego.  Nagle ożywia się, jak ktoś kto znajduje niespodziewanie wyjście z  sytuacji.
- Wiesz, mogę ci załatwić przez organizację obóz narciarsko-szkoleniowy w  Karpaczu. Pomyśl, całe trzy tygodnie, narty i dziewuchy.
Sam? Byłem już w ubiegłym lecie sam. Spotkałem wówczas Zosię, ale i tak  było nudno.
- Gdyby tak jeszcze któryś Leszek mógł ze mną...
- Załatwione - przerywa i z ulgą podaje rękę. - Cześć, po skierowanie  zgłoście się do Zarządu...
Odchodzi sprężystym, żołnierskim krokiem, a ja teraz mam dylemat.   Trzy tygodnie w górach na nartach z darmowym żarciem, to wspaniały prezent  tylko szkoda, że nie wcześniej. W szkole teraz czas niebezpieczny, trzeci  okres. Trzy tygodnie nieobecności to długo, po powrocie może być ciężko.  Wahałem się. Leszek nie miał takich wątpliwości. Będzie chodził przez te  trzy tygodnie czy nie, czuje, że i tak obetną. A tak naprawdę to nie pała  specjalną ochotą do nauki. Ciotka ciągnie go do Warszawy, więc gdyby coś  nie tak, nie ma zmartwienia.
- Jedźmy! - namawia.
Dobrze, więc jedziemy, tylko ma przyrzec, że nie będzie na mnie zwalał,  gdy w szkole coś nie wypali. Niedługo żyję, ale już zdążyłem nabyć  smutnego doświadczenia, że gdy idziemy razem, a któryś przewróci się na  słomce, to winę zwala na mnie.  W szkole ani mru, mru. Nie zwolniliby z lekcji to pewne, a za to potem  wywaliliby bez litości. Tym bardziej, że my z ogólniaka, jesteśmy ciągle  obcy.    Więc pociągiem przez Warszawę do Wrocławia i dalej do Jeleniej Góry. Z  Jeleniej do Karpacza rozpoczyna się terra incognita. Z każdym stukiem kół  nowy widok. Przeżywam, podobnie chyba jak Kolumb 500 lat temu - oglądając  na horyzoncie zarysy wyspy Guanahani - niepowtarzalne uczucie jakiego  doznaje odkrywca stający na progu nieznanego. Zadziwienia i zachwytu nad  dotychczas nieznanym dziełem Stwórcy.  A więc tak wyglądają góry. Na dworcu w Karpaczu urzeczony staję jak  skamieniały. No, ale jeszcze trzeba do Bierutowic. Naturalnie nie  korzystamy z dorożek, walizy w ręce i pod górkę na piechotę.
 Bierutowice, dziwna nazwa. Myślałem, że może od birkuta, takiego  staropolskiego ptaka, ale nie, okazało się, że to pomysł komunistów  nazwania miejscowości pseudonimem partyjnym dawnego enkawudzisty, obecnie  panującego w stopniu prezydenta, namiestnika Stalina na Polskę - Bieruta.  Karkonosze przed wojną były pod panowaniem niemieckim i teraz dla zatarcia  śladu, nazw miejscowości nie spolszczano lecz nadawano nowe. Nie zwracano  uwagi, że ryzykowne jest honorowanie nazwami żyjących osób. Komuniści  oszołomieni zajęciem Polski przez Armię Czerwoną, nie zważali na nic,  byleby tylko jak najwięcej Polski pozbawić polskości. W tym celu na  przykład wykreślono z mapy Polski Katowice zamieniając na Stalinogród.
Ale kiedy brnęliśmy pod górę w topniejącym śniegu, z tekturowymi walizkami  w ręku nie myśleliśmy o tym. Oddychaliśmy lekko czystym górskim  powietrzem, pachnącym już zbliżającą się wiosną i cieszyliśmy się  trzytygodniową wolnością od szkoły.    Duży poniemiecki dom wypoczynkowy, w którym zostaliśmy  zakwaterowani, stał w pobliżu świątyni Wang.  Nie kościół lecz świątynia, podkreślał przewodnik kiedy ją zwiedzaliśmy.  Drewniana, zbudowana w Szwecji dla składania ofiar bożkom skandynawskim,  została zakupiona przez magnata i przywieziona do Polski do Karpacza. Ma  tylko wartość zabytkową.
- No, a te krzyże na dachu?
- To tak je zrobiono, żeby klechy nie spaliły i teraz już zostały jak w  eksponacie muzealnym.
No, tośmy się dowiedzieli i nie zwracaliśmy więcej uwagi na ten eksponat  ciemnoty.
 Na obozie młodzież przeważnie z lubelskiego. Więcej dziewcząt niż  chłopców i to nie jakieś tam siusiu-majtki, ale rozmowne, "co wy kolego  macie minę jak kot srający na puszczy", palą papierosy, postępowe. Nie  owijają w bawełnę, wiedzą czego chcą.  Ale zaraz pierwszego dnia, kiedy zamiast zajęć po południu, przy adapterze  i winku wieczorek zapoznawczy, humor nam się zepsuł. Była to młodzież  pracująca, bogata, elegancko ubrana, przy której wyglądaliśmy i czuliśmy  się jak ubodzy proletariusze. Ale co innego grzmieć w obronie, a co innego  samemu nim być.   W swoich wytartych, codziennych marynareczkach, w spodniach wypchanych na  kolanach,  błyszczących od codziennego prasowania, chowaliśmy się po  kątach, nie mając odwagi nawet spojrzeć na wytworne aktywistki.   A wokół nas szpan na całego. Ot, choćby nasz towarzysz z pokoju, Władek.  Szeroka samodziałowa marynarka, wypchana w ramionach, koszula połyskująca  opalem i krawat z obrazem lukrowanej blondynki o perwersyjnym spojrzeniu.  Do tego, wąskie spodnie i buty na grubej słoninie.  Kiedy tańczył, błyski wypomadowanej "mandoliny" i zielonych skarpetek,  przyciągały jak magnez wzrok nie tylko większości uczestniczek obozu, lecz  również przyglądającego się tłumnie, stojącego przy drzwiach, personelu  kuchennego.  A my, dwa szaraczki, cichutko i skromnie. Na wino nawet nie mieliśmy  pieniędzy. Za to jeśli pominiemy sprawy rozrywkowo-damskie to reszta  wspaniała. Cztery posiłki dziennie, i to jakie. Wszystko z UNRRA. Nawet  cukierki amerykańskie, takie śmieszne, kwadratowe. A ananasy, pomarańcze,  nażeramy się na zapas, smakując owoce i potrawy znane tylko ze słyszenia.   Rozkład dnia relaksowy. Do południa narty, potem obiad, dwie  godziny zajęć ideologicznych i czas wolny, zazwyczaj tańcujący wieczorek.
 Narty, kolejny kompleks. Władek wyciągnął z pokrowca piękne deski, włożył  czerwone, narciarskie spodnie i żółty skafander. Nie tylko, że nie  widziałem nigdy takiego ekwipunku, ale nawet nie przypuszczałem, że  istnieje. Nogi wsunął w specjalne, narciarskie buty i smukły, elegancki,  poprowadził nasz pokój na stoczek.  On na czele, barwny, kolorowy, prawdziwy bażant, a my za nim, jak szare  wrony...   Nie mieliśmy swoich nart, więc dali nam pozostałość z wojny, po  Wermachcie, bardzo już sfatygowane. Paskami mocowaliśmy je do naszych  zwyczajnych trzewików i w codziennych marynareczkach, wytartych spodniach  rozpoczęliśmy naukę jazdy na nartach.   Jedyną wymyśloną przez nas innowacją było schowanie kloszowych nogawek w  niewysokie skarpetki. Wydawało się nam, że przez to nasze nogi stają się  smukłe jak narciarzy opiętych w specjalne wąskie spodnie.
Na początek instruktorzy zaprowadzili nas na Polanę pod YMCA, gdzie  na łagodnych, krótkich zboczach, uczyliśmy się jeździć.   Władek jednak szybko się znudził. Idę się opalać, rzucił krótko i wdrapał  się wysoko, aż pod las. Zaraz też, nie wiadomo skąd, znalazła się gromadka  wielbicielek, jego, nie nart. A Władek oparł się o kijki i nadstawia się do  marcowego słońca. Wygląda jak sam Marusarz i instruktorzy nie mają odwagi  zawracać mu głowy, pługami, schodkami itp. przedszkolnymi narciarskimi  umiejętnościami.  A my jeździmy jak umiemy. Okazuje się, że moje  jazdy, przed laty, na  klepkach od beczek, przydały się, pozostawiły jakiś ślad. Z minuty na  minutę czuję się coraz pewniej, a nawet z jazdy zaczynam odczuwać  przyjemność.  W końcu instruktorzy uważają, że już na tyle się nauczyliśmy, że możemy  zjechać przez całą Polanę. Przenosimy się całą grupą wyżej, tam gdzie  Władek brązowieje na twarzy i ustawiamy się do zjazdu. Władek lekceważąco  macha ręką. Taki zjazd to dziecinnie łatwa sprawa, on pojedzie na końcu,  żebyśmy z dołu dokładnie mogli zobaczyć.  Pierwszy więc zjeżdża instruktor, a jego śladem reszta. Każdy  jednak tak filuje, żeby usiąść zanim narty nabiorą prędkości. Niezawodny i  bezpieczny sposób hamowania. Zagrożone są spodnie, a nie życie, nawzajem  straszymy się trasą. W końcu wszyscy jakoś zjechali bądź zsunęli się,  pozostał tylko Władek.  A on, już teraz samotnie, stoi na górze jak barwny posąg. Nieruchomo,  dumnie.
- Może pan się boi, to ostrożnie, zakosami i pługiem - woła instruktor.
- Jak pan śmie, oburzają się dziewczyny. Władek zaraz panu pokaże jak się  na nartach jeździ, a nie zjeżdża...
Instruktor zdetonowany milknie, a Władek macha ręką i z przeciągłym  okrzykiem heja! odpycha się bambusowymi kijkami. Rusza. Nabiera pędu. Rozkrzyżowane ręce, szeroko rozstawione nogi, jak  żółtoczerwony ptak, podrywający się do lotu. Pochyla się niżej, nabiera  szybkości, dziewczyny popiskują z zachwytu, zaraz poszybuje w jasny błękit  pogodnego nieba. Wspaniały.  A on nagle pochyla się jeszcze niżej, i nagle odrywa się od ziemi, ale  tylko nogami, bo głową nurkuje w śnieg. Przez moment jeszcze widać dwie  czarne kreski na tle jasnego nieba, ale zaraz nikną w perlistej fontannie  śniegu. I po zboczu toczy się coraz większa śnieżna kula z której pokazują  się jak na migawkowym zdjęciu, nogi, ręce, narty, by wreszcie zatrzymać  się na dobroczynnej zaspie.  Cisza.
- O Jezu, nie żyje? Krzyczy któraś aktywistka o słabszych nerwach.
Podbiegamy przestraszeni. Władek oblepiony śniegiem jak bałwan, leży  nieruchomo. Którejś robi się słabo, ale nie jest tak źle.
- Oko, oko się otworzyło. Żyje.
Wszyscy się cieszą. Czerwonego na twarzy jak burak, wyciągamy z zaspy i  stawiamy na nogi. Dopytujemy się jak się czuje, ale on nie chce mówić.
- Szok, jest w szoku - któraś woła łamiącym się altem. Lekarza, doktora!
Ale Władek nie zwraca na nas uwagi, tylko szybko odpina narty i milczkiem,  z deskami na ramieniu umyka do pensjonatu.  Potem, już w pokoju, zapakował narty do pokrowca, skafander i buty do  potężnej walizy i powiedział do nas z Klitusiem:
- Tylko durnie i impotenci marnują w taki sposób życie. Ja przerzucam się  na inne przyjemności. I już więcej nart nie założył.
Odtąd wychodził po popołudniowych  zajęciach, a wracał nieraz dobrze po północy. Pijany, ale mocny był na  własnych nogach. A baby, ale już nie kursantki, tylko bardziej atrakcyjne, szalały za nim. Tak opowiadał, ale musiała to być prawda, bo kiedy my już  po śniadaniu zbieraliśmy się na narty, do Władeczka przybiegała kelnerka  ze śniadankiem. Co dzień inna. No cóż pracował, jak opowiadał w jakiejś  fabryce lubelskiej, miał dużo pieniędzy, więc mógł sobie pozwalać.  Nie zazdrościliśmy mu jednak, ani kelnerek, ani pieniędzy. Byliśmy jeszcze  w tym wieku, że bardziej ceniliśmy świeże powietrze na stoczku niż cywanie  do południa w łóżku.
 Narty nie były obowiązkowe, za to poobiednie zajęcia polityczno -  społeczne tak. Wykłady prowadziło dwóch wymiętych facetów. Aktyw  robotniczy - jak się nazywali. Brudne, tłuste włosy, wymięte, wiecznie  skacowane twarze i bardzo nieświeże, porozpinane, bez krawatów koszule.  Ubrania przesiąknięte dymem machorkowych - bo takie tylko palili. "Mocni  mężczyźni palą mocne papierosy". Jak widać uważali się za mocnych, ale  wyglądali niechlujnie i nędznie. Zresztą zgodnie z partyjnymi kryteriami.  Kto brudny i wyszmelcowany to zdrowy proletariusz, a reszta to wrogowie  ludu, lub jak bikiniarze, agenci imperialistyczni. Po pierwszym wykładzie  z ciekawością czekaliśmy, jak zareagują na Władka, który ani myślał  zmienić wyglądu wzorcowego bikiniarza.  Ale jakby go nie zauważali. Potem podpatrzyliśmy, że Władek nieraz popija  w ich kapciorze.  Zasadnicze tematy były dwa. Jeden to studiowanie historii "WKPiB"  i drugi, coś w rodzaju propedeutyki pracy organizacyjnej. Z reguły na  zajęciach powszechnie spano. Po nartach i obiedzie nie było takiej siły  ani tematu, która by utrzymała w przytomności. Dlatego ja i chyba  pozostali nic z tych wykładów nie zapamiętali. Jedynymi wiadomościami  jakie mi w głowie pozostały, dotyczyły organizacji zebrania.   Potraktowałem je zresztą jako praktyczną umiejętność, mogącą przydać się w  życiu.