Jednak pomimo braku szaleńczych rozkoszy, wytrwaliśmy z sobą
do końca obozu. Taka znudzona sobą, ale wierna para. Rozstaliśmy
się też bez specjalnego wzruszenia. Na pożegnalny spacer Zosia jedynie
nałożyła zamiast spodni grubą spódnicę, żeby było wygodniej, a może
spodnie już zapakowała, i tyle. Nawet nie wymieniliśmy adresów.
Po trzech tygodniach wracaliśmy z pamiątkowym zdjęciem, z
opalania na dachowym tarasie, ale i z niepokojem przed szkolną rzeczywistością.
Cieszyłem się jednak, że zobaczyłem góry i poszerzyłem zakres swoich
umiejętności. Umiem już poruszać się samochodem, łodzią i na nartach.
Zaraz pierwszego dnia wołają do dyrektorki. Powiedziałem z
nieszczęśliwą miną, że byłem bardzo chory, leżałem w Zwierzyńcu i nie było
komu zawiadomić szkoły.
- Dziwna to jakaś choroba - pokiwała głową dyrektorka - widocznie
brał pan kwarcówki? Ale jak pan tak mówi, widocznie tak było, to
pana sprawa - zafalowała biustem.
A mnie zrobiło się strasznie głupio. Czemu nie powiedziałem prawdy,
zrobiło mi się niedobrze. Teraz nie wiedziałem jak wybrnąć i niepotrzebne
świństwo legło między nami. Przykro.
- Ja tylko uprzedzam, że w trzecim okresie nie będzie taryfy ulgowej,
ani litości - zakończyła rozmowę.
A ja ciągle nie widziałem, powiedzieć prawdę, przeprosić czy po
prostu wyjść z gabinetu. Wyszedłem. Przyjechaliśmy w
najgorętszy czas. Wpadliśmy w czas pytań i klasówek, przesądzających
o stopniach na koniec roku. Walczyliśmy z Leszkiem mężnie,
ale ze zmiennym szczęściem. To znaczy ja wygrałem, a Leszek przegrał.
Po wakacjach ja przeniosłem się do klasy po drugiej stronie korytarza,
a Leszek pozostał przy swoim stoliku. Rodzice nie posłali go jeszcze
do cioci do Warszawy, postanowili, żeby jeszcze przez rok próbował.
Po wakacjach doszlusował do niego Lech, któremu udało się przebrnąć
czwartą w ogólniaku i dostać do handlówki. I znowu miało być z naszej
paczki dwóch w jednej klasie. W trójkę byliśmy tylko raz, na początku,
kiedy się poznaliśmy w IIId, w ogólniaku.
Na wakacje zostałem skierowany na obowiązkową praktykę do
dużego sklepu spółdzielczego na skrzyżowaniu ulic Matejki i Pereca.
Praktyka była płatna, więc nie tylko miałem okazję sprawdzić się w
zawodzie handlowca, ale i trochę zarobić.
Z tremą, jak przed najsroższym egzaminem, zgłosiłem się punktualnie
o siódmej. Był to duży, przedwojenny sklep spożywczy obecnie
"uspółdzielczony". To znaczy zabrany "prywaciarzowi" i przekazany
spółdzielni. Dawne wyposażenie sklepu: ciemne, mahoniowe lady, szafki,
szafeczki, rozmaite szuflady i zegar wieńczący regał sprawiały wrażenie,
że znalazłem się w sklepie Wokulskiego z "Lalki". Wrażenie to jeszcze
się spotęgowało, kiedy ujrzałem szczupłego, łysiejącego brunecika,
o drżącym lekko głosie. Myślałem że śnię i ukazuje mi się Rzecki,
był to jednak kierownik, Robert. On i dwie ekspedientki: szczupła
blondynka Danusia i korpulentna, ciemnowłosa Brygidka, przyjęli mnie
bardzo miło a ja z radością przekonałem się, że opowieści o maltretowaniu
praktykantów to bajki. A po kilku dniach, kiedy jeszcze pan
kierownik urządził małą fiestę na moją cześć, polubiłem ich bardzo.
Było bardzo przyjemnie. Dziewczyny prześcigały się w doborze "zakąsek":
bananów, pomarańczy, winogron, itp. jako że sklep prowadził towary
kolonialne, a pan kierownik dobierał wina z najszlachetniejszych
roczników. Po trzech tygodniach obowiązkowej praktyki, kierownik
zaproponował mi pracę na następne trzy, jako jego zastępca. Chciał
iść na urlop, a Zarząd Spółdzielni nie zgadzał się by zastępowała
go któraś z dziewczyn, natomiast mnie zaaprobował. Było to
dla mnie dziwne i niezrozumiałe. Dziewczyna, doświadczona ekspedientka
nie może, a praktykant może. Jednak z upływem lat dziwiłem się coraz
mniej i przestałem doszukiwać się logiki w życiu gospodarczym. Trudno było
mi podjąć decyzję. Pieniądze kusiły, ale bałem się. Kiedy jednak
dziewczyny obiecały wszelką pomoc i bardzo się cieszyły, że nie dadzą
obcego - zgodziłem się.
Tak więc "zostałem się" na trzy tygodnie kierownikiem dwóch
uroczych dziewcząt no i sklepu. Zaraz z początku naszego panowania,
dziewczyny wymyśliły nastawić pięćdziesięciolitrowy balon wina ze
"spisanych" winogron. Żeby było czym powitać po urlopie kierownika.
Praca w sklepie spożywczym jest bardzo ciężka. Samo przygotowanie
sprzedaży wymaga nie lada wysiłku. Pięćdziesięcio kilogramowe worki z kaszą,
mąką, cukrem, trzeba nosić z magazynku, rozsypywać do szuflad. Z worków
się sypie, przy rozważaniu też się sypie, więc permanentne sprzątanie.
Bo wystarczy lekki deszcz na ulicy, by na podłodze robiło się ciasto.
A sprzedaż jaka uciążliwa. Szczególnie artykułów sypkich takich jak kasze,
cukier, mąka itp. Trzeba nie lada wprawy by za pierwszym razem nasypać
do torebki żądaną ilość. A trzeba to robić szybko bo klienci czekają.
Podziwiałem obie dziewczyny. Potrafiły utrafić wagę za pierwszym razem,
gdy ja potrzebowałem kilku odsypek i dosypek.
Sklep był własnością Spółdzielni "Społem" i członkowie mieli
różne ulgi i teoretycznie dywidendy. Przy zakupach przedstawiali
specjalne kartki, które służyły jako dowody do rozliczeń.
Tak było dotychczas, a teraz - mówił pan Robert - wchodzi nowe zarządzenie
i wszystko przejmie centrala. Tak więc jeśli który z członków
poprosi, to można ostemplować kartkę na wyższą wartość, może uda
mu się chociaż w ten sposób odzyskać część swego udziału.
Zgodnie z tym duchem, zaproponowałem staruszce dodatkowe ostemplowanie.
A ta od razu na cały sklep:
- Co mi pan proponuje okradanie spółdzielni, przecież to nasze,
wspólne dobro, jak bym spojrzała w oczy innym udziałowcom... - wykrzykiwała,
a ja nie wiedziałem gdzie się schować ze wstydu.
W końcu dziewczyny uspokoiły staruszkę. Na długo to
zapamiętałem, czułem się tak, jak bym popełnił świństwo. Miałem wielką
potrzebę wyspowiadania się, przekonania, że jestem uczciwy i chciałem
dobrze. Nie miałem komu. Została tylko nauczka: nigdy nie uszczęśliwiaj
bliźniego "na siłę", według swego rozumienia świata.
Po powrocie pana Roberta z urlopu i przekazaniu sklepu otrzymałem
ponad pięć tysięcy złotych. Myślałem urządzić pożegnanie, ale mowy nie
było, żebym zrobił to z własnej kieszeni. Dziewczyny przypomniały o nastawionym
przed trzema tygodniami gąsiorze i po pierwszym chyłkiem wypitym
toaście, pan Robert zarządził wcześniejsze zamknięcie sklepu.
Dziewczyny ochoczo wywiesiły kartkę "przyjęcie towaru" i wpuściliśmy rurkę
do pięćdziesięciolitrowej bani. Wino było pyszne. Nic zresztą dziwnego,
fermentowało z najlepszych winogron bułgarskich. Tak lekko się piło,
że nawet nie zauważyliśmy, kiedy zrobiło się bardzo wesoło i poczuliśmy
się jak jedna rodzina. Po ladzie, jak na pokazie mody, zaczęły paradować
na przemian to Danka to Brygidka, a że było gorąco - coraz bardziej
rozebrane. I w końcu nie wiedziałem czy one się zmieniają czy
ja już widzę podwójnie. Raz cycuszki jak gruszeczki, to znowu jak
balony, z pucharu Gordon Benetta. To Danka, to Brygidka. Biegają
tam i z powrotem i aż drżą by poprosić je o pokazanie brzuszka, ale
niestety, zabrakło silnego. Obaj z Robertem ciężko opieraliśmy głowy
o ladę i nawet wzroku na pokazywane cuda nie mogliśmy podnieść.
To bieganie, ta ruchliwość, ocaliła dziewczyny przed ścięciem, które coraz
bardziej nam groziło. Z rurki bez przerwy bulgotało do szklanek, a wino
wspaniałe, tak lekko się piło. Dziewczyny jednak, kiedy się zorientowały,
że zaraz pospadamy z krzeseł i stracą widzów, ubrały się i zabrały
nas ze sklepu. Danka podparła Roberta, mnie Brygidka i pożeglowaliśmy
w domowe pielesze.
Do mojego domu bliziutko, ale z kluczem były kłopoty. Na szczęście
Maria była w domu. Nie zdziwiła się widząc mnie zawieszonego na ramieniu
postawnej dziewczyny, tylko się śmiała, co ze mnie za kawaler gdy
na nogach nie mogę ustać. To upicie się rzeczywiście dziwnie się
objawiało. Myślałem przytomnie, ale byłem jak sparaliżowany. Brygidkę
paliło pragnienie, zatrzymała się w kuchni i Maria czymś ją poiła,
a ja prosto do pokoiku, do swego łóżka. Ale gdy stanąłem nad łóżkiem,
głowa opadła na pierzynę i nie mogłem jej podnieść. Zostałem unieruchomiony
w dziwnej pozycji. Nogi proste, kark zgięty, a głowa w pierzynie.
Podeszła Brygidka. Chciała pomóc ale sama utknęła podobnie.
Patrzymy na siebie "do góry nogami". Bujne jej piersi piękne i kształtne
dyndają z dekoltu i nic. Nie możemy zrobić najmniejszego ruchu. Weszła
Maria, wzięła się pod boki i śmieje się:
- Łóżko jest do leżenia, a nie bodzenia.
W końcu zlitowała się, wyciągnęła spod nas kapę i przewróciła na
materac. Bezwolnych rozebrała i ze śmiechem:
- Teraz lulajcie jak państwo młodzi, szkoda tylko, że na weselu
nie byłam - wyszła do kuchni...
Po kilku godzinach, pośród głębokiej nocy, obudziliśmy się i mieliśmy
wielką przyjemność. Rano Brygidka bardzo się wstydziła mnie i Marii ale
ta potraktowała ją zwyczajnie. Jakby spała ze mną codziennie. Poczuła
za to wielką wdzięczność do niej, a jeszcze gdy Maria kwaśnym mlekiem
ratowała z kaca, to zapałała taką sympatią do nas, że zacząłem się
bać, czy nie zechce zainstalować się u mnie na stałe.
Na szczęście wyszła, i pomimo gorących pożegnalnych całusów oraz
zachowanej w pamięci fajnej nocy, więcej jej nie zapraszałem. Była jednak
z innego świata i tylko alkohol pozwolił nam o tym na krótko zapomnieć.
A i Maria, też tylko kobieta, po babsku czuje i nie wiadomo jak by się
zachowała następnym razem. Wolałem nie ryzykować. I w taki
to sposób zakończyłem praktykę i pierwsza pracę zawodową, a zarazem
ostatnie wakacje.
Za zarobione pieniądze kupiłem dla Mamy i Feliksa pierwsze
polskie powojenne radio, "Pionier" na raty za 15.000 zł. A sobie
kupiłem modne "bikiniarskie" pantofle na "słoninie".
Radio nie było reprezentacyjne, w niewielkim ebonitowym pudełku ale zbudowane
na podzespołach "Philips'a" belgijskich czy duńskich, bardzo dobrze
łapało stacje na falach krótkich, a szczególnie BBC czy Głos Ameryki.
Bowiem prawdziwe wiadomości o kraju i świecie można było usłyszeć po
polsku tylko z tych stacji. A wszyscyśmy się bardzo nimi interesowali,
bo ciągle w sercach błąkał się cień nadziei, że przyjdą Amerykanie
i wypędzą Sowietów. Zresztą komunistyczne radio Warszawa nadawało
tylko komunistyczno - sowiecką propagandę i żadnej wiadomości nie można
było wierzyć. Ostatnio na przykład był cykl audycji, udowadniający,
że nazwa Katowice to niemiecka nazwa miasta, które dopiero teraz
dzięki "władzy ludowej" otrzymało właściwą, Stalinogród.
Buty były ładne, ale nie pasowały do mego ubrania. Przy nich mój
podniszczony szary garniturek wyglądał jeszcze bardziej szaro. Nie
przewidziałem tego i teraz szkoda mi było wydanych pieniędzy. Do tego
były twarde jak z żelaza i ciasne. Po godzinie trudno było wytrzymać. Źle
się w nich czułem. Najgorzej było na prywatkach, a po to przecież
je kupiłem, by na nich dobrze się prezentować. Nawet wino nie pomagało,
nogi zaczynały piec i nie mogłem myśleć o dziewczynach tylko o tym,
jak by najszybciej pozbyć się tych kajdanów. Do pierwszej szklanki
krępowały dysharmonią w ubraniu, a potem już mniej subtelnie nie
dały zapomnieć o sobie, ściskały boleśnie palce jak imadło. Były
po prostu za małe.
Jesienią Maria poszła do szpitala na operację ślepej kiszki,
jej mąż wyjechał do sanatorium leczyć żołądek, więc praktycznie mieszkałem
sam. Jesienią deszcze, chłodno, a do końca roku szkolnego tak daleko, że
wydaje się, że nigdy nie nadejdzie. Leszki więc zamiast do szkoły
przychodzili do mnie. Palili mi w piecu, przynosili drugie
śniadania i robiliśmy zrzutkę na najtańsze wino. Potem przy zamkniętych
okiennicach, żeby nie ciągnęło na dwór i dla bezpieczeństwa, szczególnie
wobec Krystyny, siostry Kajtka, która poczuwała się do opieki nad
młodszym bratem i bez przerwy śledziła czy poszedł do szkoły, odbywały
się dyskusje i graliśmy w różne wymyślane przeze mnie gry. Były to
gry wojenne. Plansze rysowaliśmy na papierze pakunkowym, a armie
budowaliśmy z ciasta. Inspiracją było wygranie przeze mnie,
za rozwiązanie konkursowego zadania w tygodniku "Marynarz Polski",
gry "Bitwa Morska". Otrzymałem wtedy w eleganckim pudełku, plansze
i ołowiane okręty. Zasady gry oddawały dosyć wiernie działanie poszczególnych
rodzajów jednostek wojennych na morzu i posiadając trochę wyobraźni,
można było poczuć się admirałem. Poza tym była to ciekawa gra, można
było partie zapisywać, układać zadania itp.
Ale jesień coraz głębsza, plucha coraz większa, i jak tu przetrzymać
tą ponurą porę bez chociaż łyku włoskiego słońca. Pieniędzy jednak
nie mamy. Nie będzie radości z nieznanej Italii, nie będzie blask
włoskiego nieba ożywiać serca... ale może być polskie, gorące, pachnące
lato, zaklęte w butelkach schowanych w piwnicy ojca Lecha. Ponad
osiemdziesiąt butelek wina porzeczkowego. Tylko jak przywrócić wakacyjny
czas. Każda butelka sklarowana i zalakowana ustawiona na swoim miejscu
czeka na szczególne okazje. Do tego stary nie pije i może zauważyć ubytek
z miejsca. To, że Lech wyniósł już kilka i awantury nie było, nie znaczy
że przy następnych nie zauważy. A wino wspaniałe i nic by nie kosztowało.
Namawiamy, plucha coraz bardziej dokucza, pić się chce, ale Lechu
się boi. W końcu wpadliśmy na rewelacyjny, nie do wykrycia,
jak nam się wydawało, sposób - na strzykawkę. Potrzebna była tylko
strzykawka i pusta butelka. Tym razem Lech dał się przekonać. I odtąd
co rano w teczce Lech przynosił poza książkami i kanapkami jedną
lub dwie butelki sierpniowego słońca. Przed "pójściem do szkoły"
schodził do piwnicy i strzykawką wyciągał pół butelki wina, a w to
miejsce wpuszczał wodę. Po operacji butelki znowu pełne odstawiał
na swoje miejsce i wszystko było jak dawniej, jedynie wino może miało
barwę trochę bledszą, ale butelki nie były opisane i któż mógł wiedzieć
z jakich to porzeczek - czerwonych czy białych.