odc12.
 Więc po kolei - jak mówił wykładowca. Każde zebranie musi być  najpierw przygotowane. To znaczy ustalony przewodniczący, skład prezydium,  kto przygotuje referat, kto sprawdzi, a potem kto zabierze głos w dyskusji  i co powie.   Po otwarciu więc zebrania,  przystępujemy do wyboru przewodniczącego i  ewentualnie prezydium. Czyta się nazwiska z kartki, a kto ma dobrą pamięć  może mówić z głowy. I zaraz po wyczytaniu, prowadzący pyta się kto jest  przeciw i nie robiąc pauzy mówi: dziękuję, proponowany skład został  wybrany przez aklamacje. Po czym bije brawo.  W dyskusji trzeba pilnować, by jakiś nieprzewidziany element się nie  wtrącił. A gdy taki wyskoczy, ucina się krótko:
- Kolego, nie jesteście  zapisani do głosu.  I tu, po wykładzie o dyskusji, wywiązała się dyskusja. Siedząca obok mnie  gruszkowata ciemna-blondyna, zawołała:
- A jak nie usłucha, tylko zechce gadać?
- Wtedy trzeba powiedzieć, że zamyka się dyskusję.
- A jak będzie to twardy element i dalej będzie się upierał - gruszkowata  nie ustawała.
Wykładowca nie dawał się jednak zaskoczyć.
- To trzeba zakończyć zebranie i zrobić ruch do wyjścia.
- Tak dobrze tu mu gadać, a jak by tak poszedł na wydział - pokiwała do  mnie głową szukając zrozumienia.
Pupę miała szeroką, ale buzię artystki  filmowej, więc skwapliwie potwierdziłem jej rację.   No i tak dowiedziałem się, że ma na imię Zosia i nomen omen jest z  Lublina. Mam szczęście, co obóz organizacyjny, to  Zosia, i -  z Lublina.  I podobna jak tamta z sierpnia, też miała obfite kształty, szczególnie  urosła w pupę. Ledwo mieściła się w szerokich, granatowych, narciarskich  spodniach. Stąd skojarzenie z gruszką. Ale patrząc na buzię zapominało się o  reszcie. (Wszyscy mieli narciarskie spodnie, z wyjątkiem mnie i Leszka.)
 Zaraz następnego dnia, po południu, po zajęciach politycznych,  poszliśmy na spacer. Wbrew temu co po wczorajszym przypuszczałem, nie była  rozmowna. Szliśmy więc w milczeniu drogą od Wangu w górę, każde zanurzone  w swoich myślach. Idziemy, idziemy, coraz dalej i dalej.  Jak tak dalej pójdzie, to na Śnieżkę dojdziemy i co potem? Przypomniałem  sobie opowieść o stu schodach, które pewna dama wyznaczała przed... swoim  zalotnikom. Przestraszyłem się, bo pierwszy raz, pierwsze wrażenie  najważniejsze.  Postanowiłem działać.  Ująłem za rękę i zatrzymaliśmy się. Przytuliłem - najmniejszego oporu.  Trzeba by pocałować, pomyślałem.  Podała usta, pocałunków nie oddawała lecz ust nie cofała, a całuj sobie  ile chcesz.  Co dalej - myślę. Z jej strony żadnej zachęty. Z mojej - też ochoty  wielkiej nie ma. Może to ta soda? Podobno dosypują do porannej manny, żeby  wigor osłabić.  No, ale soda nie soda, coś trzeba robić. Nie wypada inaczej. Delikatnie  kieruję na pobocze drogi, pod drzewa, gdzie igliwie wolne od śniegu,  suche.  Idzie bez słowa, dopiero gdy zatrzymujemy się mówi:
- Połóż kurtkę.
No to kładę kurtkę. Wtedy ona zaczyna rozpinać spodnie z boku,  narciarskie. W milczeniu chcę pomóc. Pozwala.
- Ale tylko jedną nogawkę, bo zimno - zastrzega się.
Spodnie narciarskie, obcisłe, a pupa jak cebrzyk, trudno schodzą. W końcu jednak, wspólnie  udaje się wyciągnąć jedną nogę z wąskiej nogawki.
Ciało ma bardzo przyjemne, miłe i chyba wina mroźnego powiewu po tyłku,  lub tej cholernej soli, że nic mi się nie chce.  Wsłuchuję się w siebie, może znajdę jakiś odzew, ale żadna trąbka nie  podrywa do ataku. Cisza. Broń u nogi.   Buzia śliczna, ale czy lalka pobudza zmysły? Zosia leży na wznak, oczka  przymknięte oczekiwaniem, a mnie coraz zimniej. Coraz bardziej się  denerwuję. Koniec z dziewczyną myślę. Jak wytłumaczyć, gorączkuję się, a  ta nic. Żadnego ruchu, ani oporu ani zachęty. Leży jakby leżała sobie w  gorące, sierpniowe popołudnie, pod drzewami w chłodku... a tu coraz  głębsza noc, coraz większy mróz.  Dotykam jej nóg, delikatna, świeżutka skóra, choć już lekko chłodem  ścięta. Gładzę tłusty brzuszek i nagle czuję jak przelatuje przez jej  ciało dreszcz. Ale jak się okazuje nie rozkoszy tylko zimna.
- Marznę, na co czekasz - szepcze.
No i tak została moją dziewczyną. Po  zajęciach, a często i po kolacji, chodziliśmy w góry, pod "znajomy"  krzaczek. Nie wiem, czy sprawiało jej to przyjemność, bo mnie nie  podniecała, ale jak już byliśmy jakby razem, wypadało.  Za to jedna kelnerka, chuda jak szczapa, z wyrytym już na twarzy bogatym  życiorysem, doprowadzała wprost do szału. Zdarzało się, że byłem już po  spacerze z Zosią, ale wystarczyło by ta "skóra i kości" przeszła obok, a  we mnie wściekłe pożądanie. Nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć.  Dopiero później, gdy trochę dłużej pożyłem, zrozumiałem, że kobiety dzielą  się na te do oglądania i te do kochania. Obie cechy w jednej spotyka się  rzadko. A jeśli się spotka, to wtedy taka kobieta obdarza wielkim  szczęściem lub cierpieniem.

 Jednak pomimo braku szaleńczych rozkoszy, wytrwaliśmy z sobą do  końca obozu. Taka znudzona sobą, ale wierna para. Rozstaliśmy się też bez specjalnego wzruszenia. Na pożegnalny spacer Zosia  jedynie nałożyła zamiast spodni grubą spódnicę, żeby było wygodniej, a  może spodnie już zapakowała, i tyle.   Nawet nie wymieniliśmy adresów.
 Po trzech tygodniach wracaliśmy z pamiątkowym zdjęciem, z opalania  na dachowym tarasie, ale i z niepokojem przed szkolną rzeczywistością.  Cieszyłem się jednak, że zobaczyłem góry i poszerzyłem zakres swoich  umiejętności. Umiem już poruszać się samochodem, łodzią i na nartach.
Zaraz pierwszego dnia wołają do dyrektorki. Powiedziałem z  nieszczęśliwą miną, że byłem bardzo chory, leżałem w Zwierzyńcu i nie było  komu zawiadomić szkoły.
- Dziwna to jakaś choroba - pokiwała głową dyrektorka - widocznie brał pan  kwarcówki? Ale jak pan tak mówi, widocznie tak było, to pana sprawa -  zafalowała biustem.
A mnie zrobiło się strasznie głupio. Czemu nie powiedziałem prawdy,  zrobiło mi się niedobrze. Teraz nie wiedziałem jak wybrnąć i niepotrzebne  świństwo legło między nami. Przykro.
- Ja tylko uprzedzam, że w trzecim okresie nie będzie taryfy ulgowej, ani  litości - zakończyła rozmowę.
A ja ciągle nie widziałem, powiedzieć prawdę, przeprosić czy po prostu  wyjść z gabinetu. Wyszedłem.   Przyjechaliśmy w najgorętszy czas. Wpadliśmy w czas pytań i  klasówek, przesądzających o stopniach na koniec roku.   Walczyliśmy z Leszkiem mężnie, ale ze zmiennym szczęściem. To znaczy ja  wygrałem, a Leszek przegrał. Po wakacjach ja przeniosłem się do klasy po  drugiej stronie korytarza, a Leszek pozostał przy swoim stoliku. Rodzice  nie posłali go jeszcze do cioci do Warszawy, postanowili, żeby jeszcze  przez rok próbował.  Po wakacjach doszlusował do niego Lech, któremu udało się przebrnąć  czwartą w ogólniaku i dostać do handlówki. I znowu miało być z naszej  paczki dwóch w jednej klasie. W trójkę byliśmy tylko raz, na początku,  kiedy się poznaliśmy w IIId, w ogólniaku.
 Na wakacje zostałem skierowany na obowiązkową praktykę do dużego  sklepu spółdzielczego na skrzyżowaniu ulic Matejki i Pereca.  Praktyka była płatna, więc nie tylko miałem okazję sprawdzić się w  zawodzie handlowca, ale i trochę zarobić.
Z tremą, jak przed najsroższym egzaminem, zgłosiłem się punktualnie o  siódmej. Był to duży, przedwojenny sklep spożywczy obecnie  "uspółdzielczony". To znaczy zabrany "prywaciarzowi" i przekazany  spółdzielni.  Dawne wyposażenie sklepu: ciemne, mahoniowe lady, szafki, szafeczki,  rozmaite szuflady i zegar wieńczący regał sprawiały wrażenie, że znalazłem  się w sklepie Wokulskiego z "Lalki". Wrażenie to jeszcze się spotęgowało,  kiedy ujrzałem szczupłego, łysiejącego brunecika, o drżącym lekko głosie.  Myślałem że śnię i ukazuje mi się Rzecki, był to jednak kierownik, Robert.   On i dwie ekspedientki: szczupła blondynka Danusia i korpulentna,  ciemnowłosa Brygidka, przyjęli mnie bardzo miło a ja z radością przekonałem  się, że opowieści o maltretowaniu praktykantów to bajki.   A po kilku dniach, kiedy jeszcze pan kierownik urządził małą fiestę na  moją cześć, polubiłem ich bardzo.   Było bardzo przyjemnie. Dziewczyny prześcigały się w doborze "zakąsek":  bananów, pomarańczy, winogron, itp. jako że sklep prowadził towary  kolonialne, a pan kierownik dobierał wina z najszlachetniejszych  roczników.  Po trzech tygodniach obowiązkowej praktyki, kierownik zaproponował mi  pracę na następne trzy, jako jego zastępca. Chciał iść na urlop, a Zarząd  Spółdzielni nie zgadzał się by zastępowała go któraś z dziewczyn,  natomiast mnie zaaprobował.  Było to dla mnie dziwne i niezrozumiałe. Dziewczyna, doświadczona  ekspedientka nie może, a praktykant może. Jednak z upływem lat dziwiłem  się coraz mniej i przestałem doszukiwać się logiki w życiu gospodarczym. Trudno było mi podjąć decyzję. Pieniądze kusiły, ale bałem się. Kiedy  jednak dziewczyny obiecały  wszelką pomoc i bardzo się cieszyły, że nie dadzą obcego - zgodziłem się.
 Tak więc "zostałem się" na trzy tygodnie kierownikiem dwóch uroczych  dziewcząt no i sklepu. Zaraz z początku naszego panowania, dziewczyny  wymyśliły nastawić pięćdziesięciolitrowy balon wina ze "spisanych"  winogron. Żeby było czym powitać po urlopie kierownika.
Praca w sklepie spożywczym jest bardzo ciężka. Samo przygotowanie  sprzedaży wymaga nie lada wysiłku. Pięćdziesięcio kilogramowe worki z kaszą,  mąką, cukrem, trzeba nosić z magazynku, rozsypywać do szuflad. Z worków  się sypie, przy rozważaniu też się sypie, więc permanentne sprzątanie. Bo  wystarczy lekki deszcz na ulicy, by na podłodze robiło się ciasto.   A sprzedaż jaka uciążliwa. Szczególnie artykułów sypkich takich jak kasze,  cukier, mąka itp. Trzeba nie lada wprawy by za pierwszym razem nasypać do  torebki żądaną ilość. A trzeba to robić szybko bo klienci czekają.  Podziwiałem obie dziewczyny. Potrafiły utrafić wagę za pierwszym razem,  gdy ja potrzebowałem kilku odsypek i dosypek.
 Sklep był własnością Spółdzielni "Społem" i członkowie mieli różne  ulgi i teoretycznie dywidendy. Przy zakupach przedstawiali specjalne  kartki, które służyły jako dowody do rozliczeń.   Tak było dotychczas, a teraz - mówił pan Robert - wchodzi nowe zarządzenie  i wszystko przejmie centrala.   Tak więc jeśli który z członków poprosi, to można ostemplować kartkę na  wyższą wartość, może uda mu się chociaż w ten sposób odzyskać część swego  udziału.   Zgodnie z tym duchem, zaproponowałem staruszce dodatkowe  ostemplowanie. A ta od razu na cały sklep:
- Co mi pan proponuje okradanie spółdzielni, przecież to nasze, wspólne  dobro, jak bym spojrzała w oczy innym udziałowcom... - wykrzykiwała, a ja  nie wiedziałem gdzie się schować ze wstydu.
W końcu dziewczyny uspokoiły  staruszkę.  Na długo to zapamiętałem, czułem się tak, jak bym popełnił świństwo.  Miałem wielką potrzebę wyspowiadania się, przekonania, że jestem uczciwy i  chciałem dobrze. Nie miałem komu. Została tylko nauczka: nigdy nie  uszczęśliwiaj bliźniego "na siłę", według swego rozumienia świata.
Po powrocie pana Roberta z urlopu i przekazaniu sklepu otrzymałem  ponad pięć tysięcy złotych. Myślałem urządzić pożegnanie, ale mowy nie  było, żebym zrobił to z własnej kieszeni. Dziewczyny przypomniały o nastawionym  przed trzema tygodniami gąsiorze i  po pierwszym chyłkiem wypitym toaście, pan Robert zarządził wcześniejsze  zamknięcie sklepu.  Dziewczyny ochoczo wywiesiły kartkę "przyjęcie towaru" i wpuściliśmy rurkę  do pięćdziesięciolitrowej bani. Wino było pyszne. Nic zresztą dziwnego, fermentowało z najlepszych  winogron bułgarskich. Tak lekko się piło, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy  zrobiło się bardzo wesoło i poczuliśmy się jak jedna rodzina.  Po ladzie, jak na pokazie mody, zaczęły paradować na przemian to Danka to  Brygidka, a że było gorąco - coraz bardziej rozebrane.   I w końcu nie wiedziałem czy one się zmieniają czy ja już widzę podwójnie.  Raz cycuszki jak gruszeczki, to znowu jak balony, z pucharu Gordon  Benetta. To Danka, to Brygidka. Biegają tam i z powrotem i aż drżą by  poprosić je o pokazanie brzuszka, ale niestety, zabrakło silnego. Obaj z  Robertem ciężko opieraliśmy głowy o ladę i nawet wzroku na pokazywane cuda  nie mogliśmy podnieść.   To bieganie, ta ruchliwość, ocaliła dziewczyny przed ścięciem, które coraz  bardziej nam groziło. Z rurki bez przerwy bulgotało do szklanek, a wino  wspaniałe, tak lekko się piło.  Dziewczyny jednak, kiedy się zorientowały, że zaraz pospadamy z krzeseł i  stracą widzów, ubrały się i zabrały nas ze sklepu.   Danka podparła Roberta, mnie Brygidka i pożeglowaliśmy w domowe  pielesze.
Do mojego domu bliziutko, ale z kluczem były kłopoty. Na  szczęście Maria była w domu. Nie zdziwiła się widząc mnie zawieszonego na  ramieniu postawnej dziewczyny, tylko się śmiała, co ze mnie za kawaler gdy  na nogach nie mogę ustać. To upicie się rzeczywiście dziwnie się  objawiało. Myślałem przytomnie, ale byłem jak sparaliżowany.  Brygidkę paliło pragnienie, zatrzymała się w kuchni i Maria czymś ją  poiła, a ja prosto do pokoiku, do swego łóżka. Ale gdy stanąłem nad  łóżkiem, głowa opadła na pierzynę i nie mogłem jej podnieść. Zostałem  unieruchomiony w dziwnej pozycji. Nogi proste, kark zgięty, a głowa w  pierzynie.  Podeszła Brygidka. Chciała pomóc ale sama utknęła podobnie.   Patrzymy na siebie "do góry nogami". Bujne jej piersi piękne i kształtne  dyndają z dekoltu i nic. Nie możemy zrobić najmniejszego ruchu.  Weszła Maria, wzięła się pod boki i śmieje się:
- Łóżko jest do leżenia, a  nie bodzenia.
W końcu zlitowała się, wyciągnęła spod nas kapę i przewróciła na materac.  Bezwolnych rozebrała i ze śmiechem:
- Teraz lulajcie jak państwo młodzi,  szkoda tylko, że na weselu nie byłam - wyszła do kuchni...
Po kilku godzinach, pośród głębokiej nocy, obudziliśmy się i mieliśmy  wielką przyjemność. Rano Brygidka bardzo się wstydziła mnie i Marii ale ta  potraktowała ją zwyczajnie. Jakby spała ze mną codziennie. Poczuła za to  wielką wdzięczność do niej, a jeszcze gdy Maria kwaśnym mlekiem ratowała z  kaca, to zapałała taką sympatią do nas, że zacząłem się bać, czy nie  zechce zainstalować się u mnie na stałe.   Na szczęście wyszła, i pomimo gorących pożegnalnych całusów oraz  zachowanej w pamięci fajnej nocy, więcej jej nie zapraszałem. Była jednak  z innego świata i tylko alkohol pozwolił nam o tym na krótko zapomnieć.  A i Maria, też tylko kobieta, po babsku czuje i nie wiadomo jak by się  zachowała następnym razem. Wolałem nie ryzykować.   I w taki to sposób zakończyłem praktykę i pierwsza pracę zawodową, a  zarazem ostatnie wakacje.
 Za zarobione pieniądze kupiłem dla Mamy i Feliksa pierwsze polskie  powojenne radio, "Pionier" na raty za 15.000 zł. A sobie kupiłem modne   "bikiniarskie" pantofle na "słoninie".   Radio nie było reprezentacyjne, w niewielkim ebonitowym pudełku ale zbudowane na podzespołach "Philips'a" belgijskich czy duńskich, bardzo  dobrze łapało stacje na falach krótkich, a szczególnie BBC czy Głos  Ameryki.  Bowiem prawdziwe wiadomości o kraju i świecie można było usłyszeć po  polsku tylko z tych stacji. A wszyscyśmy się bardzo nimi interesowali, bo  ciągle w sercach błąkał się cień nadziei, że przyjdą Amerykanie i wypędzą  Sowietów. Zresztą komunistyczne radio Warszawa nadawało tylko komunistyczno - sowiecką propagandę i żadnej wiadomości nie można było  wierzyć. Ostatnio na przykład był cykl audycji, udowadniający, że nazwa  Katowice to niemiecka nazwa miasta, które dopiero teraz dzięki "władzy  ludowej" otrzymało właściwą, Stalinogród.   Buty były ładne, ale nie pasowały do mego ubrania. Przy nich mój  podniszczony szary garniturek wyglądał jeszcze bardziej szaro.  Nie przewidziałem tego i teraz szkoda mi było wydanych pieniędzy. Do tego  były twarde jak z żelaza i ciasne. Po godzinie trudno było wytrzymać. Źle  się w nich czułem.  Najgorzej było na prywatkach, a po to przecież je kupiłem, by na nich  dobrze się prezentować. Nawet wino nie pomagało, nogi zaczynały piec i nie  mogłem myśleć o dziewczynach tylko o tym, jak by najszybciej pozbyć się  tych kajdanów.  Do pierwszej szklanki krępowały dysharmonią w ubraniu, a potem już mniej  subtelnie nie dały zapomnieć o sobie, ściskały boleśnie palce jak imadło.  Były po prostu za małe.
 Jesienią Maria poszła do szpitala na operację ślepej kiszki, jej  mąż wyjechał do sanatorium leczyć żołądek, więc praktycznie mieszkałem  sam. Jesienią deszcze, chłodno, a do końca roku szkolnego tak daleko, że  wydaje się, że nigdy nie nadejdzie. Leszki więc zamiast do szkoły  przychodzili do mnie.   Palili mi w piecu, przynosili drugie śniadania i robiliśmy zrzutkę na  najtańsze wino. Potem przy zamkniętych okiennicach, żeby nie ciągnęło na  dwór i dla bezpieczeństwa, szczególnie wobec Krystyny, siostry Kajtka,  która poczuwała się do opieki nad młodszym bratem i bez przerwy śledziła  czy poszedł do szkoły, odbywały się dyskusje i graliśmy w różne wymyślane  przeze mnie gry. Były to gry wojenne. Plansze rysowaliśmy na papierze  pakunkowym, a armie budowaliśmy z ciasta.   Inspiracją było wygranie przeze mnie, za rozwiązanie konkursowego  zadania w tygodniku "Marynarz Polski", gry "Bitwa Morska". Otrzymałem  wtedy w eleganckim pudełku, plansze i ołowiane okręty. Zasady gry oddawały  dosyć wiernie działanie poszczególnych rodzajów jednostek wojennych na morzu  i posiadając trochę wyobraźni, można było poczuć się admirałem.  Poza tym była to ciekawa gra, można było partie zapisywać, układać zadania  itp.
Ale jesień coraz głębsza, plucha coraz większa, i jak tu przetrzymać tą  ponurą porę bez chociaż łyku włoskiego słońca. Pieniędzy jednak nie mamy.  Nie będzie radości z nieznanej Italii, nie będzie blask włoskiego nieba  ożywiać serca... ale może być polskie, gorące, pachnące lato, zaklęte w  butelkach schowanych w piwnicy ojca Lecha. Ponad osiemdziesiąt butelek  wina porzeczkowego. Tylko jak przywrócić wakacyjny czas.  Każda butelka sklarowana i zalakowana ustawiona na swoim miejscu  czeka na szczególne okazje. Do tego stary nie pije i może zauważyć ubytek  z miejsca. To, że Lech wyniósł już kilka i awantury nie było, nie znaczy  że przy następnych nie zauważy.  A wino wspaniałe i nic by nie kosztowało. Namawiamy, plucha coraz bardziej  dokucza, pić się chce, ale Lechu się boi.   W końcu wpadliśmy na rewelacyjny, nie do wykrycia, jak nam się wydawało,  sposób - na strzykawkę. Potrzebna była tylko strzykawka i pusta butelka.  Tym razem Lech dał się przekonać. I odtąd co rano w teczce Lech przynosił  poza książkami i kanapkami jedną lub dwie butelki sierpniowego słońca.  Przed "pójściem do szkoły" schodził do piwnicy i strzykawką wyciągał pół  butelki wina, a w to miejsce wpuszczał wodę. Po operacji butelki znowu  pełne odstawiał na swoje miejsce i wszystko było jak dawniej, jedynie wino  może miało barwę trochę bledszą, ale butelki nie były opisane i któż mógł  wiedzieć z jakich to porzeczek - czerwonych czy białych.