odc.13

No i nastały sielskie czasy, ale tylko do imienin ojca. Bo chociaż  obiecywaliśmy sobie nie przeciągać struny i zostawić część butelek  nienaruszonych, to przecież, gdy się łyknie kielicha, pragnienie rośnie  wola słabnie i z przyrzeczeniem, że to już ostatni raz, wysyłaliśmy Lecha  do domu, żeby w piwnicy zrobił "zastrzyk". W końcu nie wiedzieliśmy ile  butelek wypiliśmy, ale na pewno były jeszcze nieruszane i tylko złośliwość  losu sprawiła, że nie podano ich na stół w dniu imienin.  Goście usiedli, rozlano wino do kieliszków i wypito toast 100 lat  solenizantowi. To co wypili nie smakowało jak wino porzeczkowe, które  kilka razy w roku okazjonalnie w tym domu spijali. Miało dziwny smak i  było trochę mętnawe, ale to z owoców, zdarza się, może niedostałe...  Wypili następny. Jeszcze gorzej.   Żaden z biesiadników nie miał jednak odwagi tak szacownemu solenizantowi o  tym napomknąć, ale w gębach, zamiast oczekiwanego nektaru czują wyraźnie  jakby cienki sok z nieświeżą deszczówką. Pachnie też nie słodką porzeczką  lecz stęchniętą beczką.  Krzywią się, ale piją bez słowa, w milczeniu. Stary jednak, przy trzecim  toaście głębiej umoczył usta w kielichu i rozpoznał... wodę. A to jakieś  licho, zbaraniał. Bierze drugą butelkę, sprawdza pieczęć, patrzy pod  światło, w porządku. Może kolor trochę bledszy, ale to może tak się zdawać  przez butelkowe szkło. Rozlewają, próbują. Takie samo albo i gorsze. Dawać  trzecią...   Czary jakieś, czy co? Może się zwarzyło, rozpoczyna jakiś znawca,  lecz ujrzawszy rumieniec wściekłości wypływający na policzki starego Cyca,  milknie.  Stary zmienia się w oczach, czerwienieje, a że jest zupełnie łysy, wygląda  jak rzodkiewka. Ale nikomu nie jest do śmiechu. Próbują nowe butelki.  Jedna w drugą - podobne. A może stary sobie z nich zakpił, przychodzi do  głowy niejednemu z zaproszonych gości, ale to niemożliwe. Przecież aż  puchnie z gniewu. Zacisnął zęby i każe otwierać następne. Milczy, ale  coraz częściej zaczyna rzucać spojrzenia na Lecha. Niedobre spojrzenia,  ale nic nie mówi.  Nagle jeden z biesiadników, widocznie z lepszym wzrokiem, oglądając  pieczęć na butelce wydaje przeciągły okrzyk zdziwienia:
- Oooo! Tutaj - wskazuje palcem czerwony lak. Po chwili wszyscy już  zauważają maleńką dziureczkę. Oglądają jeszcze nie otwarte butelki i  prawie w każdej, lak nienaruszony a dziureczka jest... A to ci spryciarz -  podziwia któryś...
Lechu jednak już dłużej nie czeka. Szczęście miał, że siedział przy  końcu stołu - zdążył uciec. Ale burza była. Lechu naturalnie schronił się  u mnie.  Na dwór nie wychodził, do szkoły też nie i tylko wpuszczaliśmy  Krystynę z wieściami z domu.  Najpierw ojciec go wyklął: takie wyrodne nasienie, żeby mi po ziemi nie  chodziło, i ze złości zabierał się do bicia starej, że taką gadzinę  urodziła.  Naturalnie, razem z klątwą, wydziedziczył. Cały majątek dla Krystyny, a  temu nicponiowi - ani grosza. Po dwóch, trzech dniach emocje jednak  zaczęły opadać. Po czterech, pierwsze próby pertraktacji:  - Niech wróci, dostanie w skórę i odrobi wino.  Lechu poczuł, że stary mięknie i ani mu się śniło tyłek pod pas  podstawiać. Po tygodniu stary zezwolił wrócić do domu bez żadnych  warunków, byle by ten bęcwał, już się po świecie nie poniewierał. Ale nie  odzywał się jeszcze długo do niego.
 W tej sytuacji z "piwnicy" już dłużej nie mogliśmy korzystać, a tu  moje urodziny. W kieszeniach pusto, ale dwadzieścia lat, chciałoby się  jakoś mocniej uczcić. Dowiedziałem się o rewelacyjnie tanim i prostym  przepisie robienia wina z kaszy, zaledwie w ciągu siedmiu dni.  Należało tylko do kaszy jaglanej dodać trochę cukru i kartofel - jeden na  pięć litrów - dla nabrania mocy.  Zabraliśmy się więc do dzieła. Nastawiliśmy więc u Lecha kaszę w  określonych proporcjach, zwiększając tylko liczbę kartofli z jednego do  pół kilograma. Bo jak od kartofla zależy moc, rozumowaliśmy, to dodając  więcej otrzymamy mocniejsze wino, a o to nam chodziło. Po tygodniu, zgodnie z przepisem, wino gotowe. Trochę kwaśne, ale grzeje dobrze. Pić jednak jakoś nikt się nie kwapi.  Smaku nie ma. Mnie do złudzenia przypomina zacier na bimber. Ten sam  zapach. Rozlewamy jednak do butelek na dojrzewanie. Do urodzin dwa  tygodnie, kwas się wytrąci. Miałem jednak pewne obawy czy się wytrąci i na  wszelki wypadek kupiłem dwie butelki sklepowego. Na początek, dla smaku,  bo potem kiedy gardło i głowy się zagrzeją, to wszystko się przełknie.  Ważne, żeby trunku nie zabrakło, dwadzieścia lat kończy się przecież tylko  raz w życiu.
Z drugiej "B" przyszły Danka i Maryla - te, które były z nami  na wycieczce we Wrocławiu i pulchna Kasia, dla Klitusia. Odprasowałem  sobie spodnie i nałożyłem swoją najelegantszą ozdobę - buty na słoninie.  Trochę piekły, ale pocieszałem się, że się "rozchodzą", szczególnie po  winie.   Pierwsze toasty, kupionym winem, przeszły gładko. Buzie się  zarumieniły, dziewczyny jak słoneczniki, każda zaczęła składać główkę, na  ramieniu swego wybranego. Wyjaśniło się przy tym moje "niepowodzenie" z  Marylą we Wrocławiu. Jej uczucie, skierowane było do Lecha, do mnie zaś  Danki i tylko naszemu zarozumialstwu, z góry przydzielającemu sobie  kobiety należy przypisać, że nie zdołaliśmy wtedy nawiązać uczuciowej  więzi.  (Mężczyznom się wydaje, że wybierają, a w rzeczywistości to oni są  wybierani).  Teraz szybko pogodziliśmy się z sytuacją, tym bardziej, że było nam  wszystko jedno i na efekty nie trzeba było długo czekać.  Dziewczyny przytulały się coraz mocniej ba, nawet pozwalały się muskać  przelotnymi pocałunkami i wszystko wskazywało na to, że niedługo światło  stanie się zbyteczne.  Temperatura rosła. Rozlałem wtedy nasze wino do kieliszków. Spróbowały ale  zaraz z wykrzywionymi jak po cytrynie buziami zgodnie powiedziały że: one  tego nie będą pić!  Dobre sobie, a skąd wezmę inne? Ono jest bardzo dobre, trzeba tylko się  znać.
- Popatrzcie - bohatersko łyknęliśmy po pół szklanki bez najmniejszego  skrzywienia, chociaż w gardle kwaśny zajzajer.
- Wcale dobre. No, bez uprzedzeń, spróbujcie - namawialiśmy.
Wypiły, ale przyjęcie jakby straciło tempo i temperaturę. Dziewczyny  zmarkotniały, siedziały coraz bardziej sztywno, osowiałe.  W końcu Danka nachyliła się do mnie i dotykając wargami ucha -  och! jakie  to przyjemne - poprosiła, żebyśmy wyszli. Oho myślę sobie, tym razem ją  przypiliło.   Ulica pusta, obok chodnika zachęcające krzaczki jałowca. Ujmuję Dankę pod  rękę, a ta, bez żadnego skrępowania opiera się o mnie całym ciałem. Coraz  mocniej i mocniej. Nie czuję już piekących butów, odparzonych bąbli, czuję  tylko ją, parującą zapachem młodego, dziewczęcego ciała. Obejmuję w pół i  stajemy przy większym krzaczku. Cały ciężar jej biustu na mojej piersi.  Och, jakże słodki to ciężar.  Próbuję pocałować, ale energicznie odchyla głowę. Bliżej więc krzaczka,  kroczek, jeszcze kroczek. Błyskawicznie spoglądam w górę i w dół ulicy.  Pusta. No to za krzaczek, decyduję błyskawicznie, ziemia sucha, ciepła,  żeby tylko przekroczyć tę damską zaczarowaną granicę, potem już czeka mój  pokój.  Danka chwyta mnie mocno za szyję.
- Chwileczkę kochanie, położę kurtkę.
Jedną ręką odpinam guziki i szukam jej ust, by utrzymać w nastroju, a  ta... puszcza pawia. Jednego, drugiego...  Potem długo nie chciała mnie znać, i chociaż  w końcu na studniówkę  wyszyła mi czapkę, to więcej o prywatce już słyszeć nie chciała.  "Paw" nas rozdzielił.
Nie wypite wino dojrzewało jeszcze jakiś czas, ale robiło się coraz  bardziej kwaśne i niestrawne tak, że ze smutkiem wylaliśmy je do  rynsztoka.  Za dużo kartofli - odrzucił naszą reklamację "fachowiec" od przepisu.
 Na półrocze, zgodnie ze zwyczajem i ku niewątpliwej uldze  dyrektorki zdałem obowiązki redaktora gazetki. Nadchodziła matura i każda  chwila wolnego czasu winna służyć przygotowaniu się do niej.  Kończyły się też przedmioty, których nie zdawało się na maturze. Uzyskane  z nich na półroczu oceny, zostawały na świadectwie. Także i te, które  zakończyły się w poprzednim roku. Były to między innymi:   Prawo cywilne: lekcje prowadzone w niepowtarzalnej atmosferze przez  przedwojennego sędziego (!), którego głos, głęboki bas, i poważne, pełne  godności zachowanie sprawiały, że każde przez niego wypowiedziane zdanie  pozostawało w pamięci, a sam sędzia, stanowił autorytet i wzór do  naśladowania.  Stenografia: z tą najwięcej miałem kłopotów. Ciągle byłem w rozterce:  uczyć się czy nie uczyć. Stenotypistą przecież nie będę, ale z drugiej  strony, taki "szybki" zapis zawsze może się przydać. Zadecydowało  lenistwo, nie uczyłem się. Na szczęście w Broni nie wygasły jeszcze  całkowicie płomienne uczucia, swego czasu tak mozolnie przeze mnie  wzniecane, i dostałem trójkę.  Z Chrzanem, nauczycielem od arytmetyki handlowej - skróconych mnożeń,  dzieleń itp. manipulacji, nie lubiliśmy się od samego początku.  Postawny, trzydziestoletni brunet, nieprzyjemnie chrypiał zardzewiałym  głosem, jak żelazo po szkle. Ale pomimo to baby nie mogły oderwać od niego  wzroku. Czuły samca.  Kilka razy oberwałem od niego dwóję i przygadywaliśmy sobie co nieco,  ostatecznie jednak nie okazał się świnią.  I wtedy właśnie, kiedy zaczynało się wielkie wkuwanie, kiedy trzeba było w  ciągu czterech miesięcy wtłoczyć  w mózgownice sześć lat, prawie 1500 dni  nauki, wpadłem w dziwny stan rozdwojenia.  Maria wróciła ze szpitala i po kilku dniach leżenia oznajmiła, że  już jest zdrowa i nic ją nie boli. Odsunęła zachęcająco kołdrę.  Opamiętałem się kiedy gospodarz wrócił z sanatorium.   Ale poza tym musiało coś być w powietrzu, bo Leszki, Klituś i Kajtek, też  stracili ochotę do nauki. Postanowili postąpić - zgodnie z radami mojego  gazetkowego Rydzyka:  "Czy się będziesz człowieku uczył czy nie, co ma być to będzie" - i  przesiadywali u mnie, tak jak poprzedniej zimy, od rana do wieczora.  Aż czasami byłem zły, bo zabierali nam z Marią wspólny czas. Robili to  zresztą nieświadomie, bo nawet przez myśl by im nie przeszło, że nas coś  łączy.  Kiedy więc gospodarz wrócił z sanatorium i nadeszła wiosna, Leszki poszły  na łąki, a ja postanowiłem się zmobilizować do egzaminu. Miałem wolne i  ostatnim oficjalnym uczestniczeniem w życiu szkolnym, miał być udział w  pochodzie pierwszomajowym. Uczestnictwo było obowiązkowe. A w zarządzeniu,  dyrektorka stwierdzała dodatkowo między innymi, że każdy kto jest uczniem  socjalistycznej szkoły, manifestuje przywiązanie do ustroju biorąc udział  w pochodzie. Po tajemniczym zniknięciu swojej poprzedniczki, bała się  własnego cienia.
Kiedy przyszedłem przed "Kawalera" szkoła już była sformowana w   kolumnę gotową do wymarszu. Czyniono jeszcze tylko ostatnie zabiegi, "kosmetyczne". Rozdawano flagi i transparenty, wyznaczano prowadzących  dla poszczególnych grup etc...   Dwie  klasy maturalne na czele kolumny, więc szybko znalazłem swoje  miejsce i zgłosiłem obecność do Chrzana. Ten odnotowuje obecność w  dzienniku i żartuje:
- Powinienem wpisać spóźnienie.
Nagle podbiega do nas "harcerzyk" z obozu w Gorcach. Patrzę i oczom nie  wierzę. Rozstałem się z nim, jak mi się wydawało, po Gorcowych przejściach  na zawsze, szczególnie kiedy odszedłem z Gimnazjum. Okazało się jednak, że  "harcerzyk" przed miesiącem przeniósł się z ogólniaka do "handlówki" na  nauczyciela wychowania fizycznego.  A odkąd utworzono nowe, w miejsce przedwojennego, czerwone harcerstwo,  został w nim bardzo aktywnym działaczem.  Teraz paraduje w bluzie mundurowej z zawiązaną czerwoną chustą, i jest  komendantem szkolnej kolumny.   Spojrzeliśmy na siebie i poczułem w sercu zgniłą śliskość, jakby kto węża  lub glisdę mi do piersi przyłożył. Przypomniały mi się jego jezuickie  wywody, uśmieszki jadowite i poczułem jak ogarnia "dygotanie".  Było to rosnące napięcie, paraliżujące wolę, myśl. Napięcie oczekiwania  lub raczej przeczuwania czegoś, co już jest w powietrzu, a co się zaraz  wydarzy i czego niezdolny jestem uniknąć, mimo że wystarczyłby jeden  drobny ruch, a nieraz słowo.   W dalszym życiu nieraz doznawałem tego stanu, najbardziej wyraźnie przed  wypadkami samochodowymi. Wiedziałem, że się zdarzą i wystarczyłoby  zatrzymać się na chwilę, ale nie mogłem, jak we śnie.   Podszedł do mnie tak blisko, że gdy zadarł głowę - a był niższy ode mnie -  poczułem nieświeży oddech. Błysnął okularami w cienkiej, drucianej  oprawie, zza których mętniały bezbarwne oczy. Zupełnie jak u gada -  pomyślałem. Powiedział:
- Dobrze że kolega przyszedł. O tam stoi transparent - wskazał prostokąt z  czerwonej dykty na długiej żerdzi, oparty o ścianę szkoły - proszę go  wziąć, bo trzeba nieść go na czele...
Zagotowało się we mnie, ale nie było to oburzenie mobilizujące. Bardziej  paraliżujące. Czułem, że muszę się jakoś targować, zaprotestować, ale  jednocześnie nie wiedziałem jak. Jakiś głos wewnętrzny nakazywał mi być  rozważnym, ale rozwaga jest tak bliską siostrą strachu... Ileż to razy w  sytuacji, w której zwyczajnie bałem się, swoje postępowanie tłumaczyłem  rozwagą, zdrowym rozsądkiem.  Stałem milcząc jak słup, patrząc tylko rozpaczliwie w połyskujące  złowieszczym zimnem szkła okularów: niechże się odczepi, niech nie  doprowadza do ostateczności. Mimo woli spojrzałem na napis na czerwonej  dykcie: "Precz z AK, zaplutym karłem reakcji".  Och, ty perfidna, zdradziecka żmijo - pomyślałem już zdecydowanie. Żebym  tak miał maminą "siódemkę" w kieszeni, to już byś więcej po ziemi nie  chodził. Teraz nabrałem pewności siebie, teraz wiedziałem, że choć  przegram, to wygram, moralnie. Nie będę miał się czego wstydzić...
- No co, do transparentu! - głos mu się zaczął podnosić w podnieceniu. Już  wiedział, że transparentu nie wezmę.
- Zaszczytne zajęcie druh sobie znalazł - powiedziałem zaciśniętymi  zębami. Sczerwieniał i nagle jak by na to czekał, prawie że z radością w  głosie zawołał głośno:
- Odmawia niesienia transparentu. Występuje przeciw hasłom klasy  robotniczej. Obrócił się do czoła pochodu, gdzie stało ciało pedagogiczne  i wykrzykiwał dalej:  - Nie może być dla niego miejsca w szeregach robotniczej młodzieży, nie  może...
Grono odwróciło się do tyłu i z zainteresowaniem obserwowało widowisko  jakie "harcerzyk" wyczyniał, ten zaś zwrócił się do następnego w czwórce,  Krzeczkowskiego:
- Bierzcie wy!  Krzeczkowski jednak w milczeniu pokręcił głową i sam wystąpił z kolumny.  Następny, Pawlisiak zrobił to samo. Ostaszewski też.  Całą czwórką wystąpiliśmy na bok kolumny, czekając na ciąg dalszy. Reszta  szkoły gapiła się na nas nie okazując ani aprobaty ani potępienia. Czekała  co się dalej zdarzy. Ale nic się nie zdarzyło. Pochód poszedł bez nas.
 Na drugi dzień, zaraz po ósmej, do klasy przyszła dyrektorka i  oświadczyła, że pan "harcerzyk" wniósł skargę, że swoim niegodnym  zachowaniem staraliśmy się zakłócić święto klasy robotniczej, a w związku  z tym zapadła już decyzja wydalenia nas ze szkoły. Być może, że jeszcze  nami zajmą się odpowiednie organa państwowe - dodała w zupełnej ciszy  panującej w przestraszonej klasie.  Na siedem tygodni przed maturą? Powiało strachem. Na darmo tyle lat nauki.  Nikt w klasie nie powiedział ani słowa, nie patrzył na nas ani na  dyrektorkę. Kiedy wychodziliśmy z klasy nasze koleżanki i koledzy głowy  mieli spuszczone, wzrok wbity w pyłochłonem pokrytą podłogę.  Nadrabialiśmy minami - co mi tam matura, wielkie mecyje. Na drugi rok zda  się w innej szkole. Poszliśmy do parku i tam wieszając na krzakach szkolne  czapki z wyszytymi maturalnymi ornamentami, zrobiliśmy sobie  pamiątkowe zdjęcie. Nie byliśmy bliskimi kolegami i właściwie, poza tym  wczorajszym wystąpieniem, nic nas nie łączyło.  Zewnętrznie udawaliśmy, że nic się właściwie nie stało, nic to nas nie  wzrusza, ale niepokój z mojej duszy nie ustępował. Oni, synowie rolników z  okolicznych wsi, być może takich udręk nie przeżywają, mając sytuację  materialną jako tako stabilną, rzeczywiście mogą myśleć tak jak mówią: za  rok zda się, a w międzyczasie można będzie rodzicom pomóc w polu, ale ze  mną była inna sprawa.  Bałem się spotkania z mamą. Jak ona to przeżyje. Jest taka nerwowa i ma  takie słabe serce. Jak ja jej powiem, że jej cały czteroletni wysiłek  zmarnowałem tym jednym wybrykiem. Czy mój postępek był wybrykiem? Nie  miałem nikogo, kto by mi pomógł, kto by dokonał analizy mego postępowania  i dodał otuchy. Utwierdził w słuszności. Poszedłem do Kolegiaty: w myśl  zasady, że jak trwoga to do Boga, i tam, chyba jednak nie od Pana Boga,  przyszła refleksja: użyj takiej samej broni, jaką zaatakowano ciebie.  Dlaczego byle podlec, zdrajca, ma zniszczyć twoje życie? Twoje, a może i  mamy?
- Wiecie chłopaki, powiedziałem im kilka dni potem, przemyślałem sprawę i  idę do Powiatu.
Wzruszyli ramionami. Byli niezorganizowani, wszystko co  pachniało władzą, budziło w nich wstręt. Nie sprzeciwiali się jednak. Po  chwilowym podnieceniu i ich zaczęły nachodzić zwątpienia: sześć lat nauki.