No i nastały sielskie czasy, ale tylko do imienin ojca. Bo chociaż
obiecywaliśmy sobie nie przeciągać struny i zostawić część butelek
nienaruszonych, to przecież, gdy się łyknie kielicha, pragnienie rośnie
wola słabnie i z przyrzeczeniem, że to już ostatni raz, wysyłaliśmy Lecha
do domu, żeby w piwnicy zrobił "zastrzyk". W końcu nie wiedzieliśmy ile
butelek wypiliśmy, ale na pewno były jeszcze nieruszane i tylko złośliwość
losu sprawiła, że nie podano ich na stół w dniu imienin. Goście usiedli,
rozlano wino do kieliszków i wypito toast 100 lat solenizantowi.
To co wypili nie smakowało jak wino porzeczkowe, które kilka razy
w roku okazjonalnie w tym domu spijali. Miało dziwny smak i było
trochę mętnawe, ale to z owoców, zdarza się, może niedostałe... Wypili
następny. Jeszcze gorzej. Żaden z biesiadników nie miał jednak
odwagi tak szacownemu solenizantowi o tym napomknąć, ale w gębach,
zamiast oczekiwanego nektaru czują wyraźnie jakby cienki sok z nieświeżą
deszczówką. Pachnie też nie słodką porzeczką lecz stęchniętą beczką.
Krzywią się, ale piją bez słowa, w milczeniu. Stary jednak, przy trzecim
toaście głębiej umoczył usta w kielichu i rozpoznał... wodę. A to jakieś
licho, zbaraniał. Bierze drugą butelkę, sprawdza pieczęć, patrzy pod
światło, w porządku. Może kolor trochę bledszy, ale to może tak się zdawać
przez butelkowe szkło. Rozlewają, próbują. Takie samo albo i gorsze. Dawać
trzecią... Czary jakieś, czy co? Może się zwarzyło, rozpoczyna
jakiś znawca, lecz ujrzawszy rumieniec wściekłości wypływający na
policzki starego Cyca, milknie. Stary zmienia się w oczach,
czerwienieje, a że jest zupełnie łysy, wygląda jak rzodkiewka. Ale
nikomu nie jest do śmiechu. Próbują nowe butelki. Jedna w drugą -
podobne. A może stary sobie z nich zakpił, przychodzi do głowy niejednemu
z zaproszonych gości, ale to niemożliwe. Przecież aż puchnie z gniewu.
Zacisnął zęby i każe otwierać następne. Milczy, ale coraz częściej
zaczyna rzucać spojrzenia na Lecha. Niedobre spojrzenia, ale nic
nie mówi. Nagle jeden z biesiadników, widocznie z lepszym wzrokiem,
oglądając pieczęć na butelce wydaje przeciągły okrzyk zdziwienia:
- Oooo! Tutaj - wskazuje palcem czerwony lak. Po chwili wszyscy
już zauważają maleńką dziureczkę. Oglądają jeszcze nie otwarte butelki
i prawie w każdej, lak nienaruszony a dziureczka jest... A to ci
spryciarz - podziwia któryś...
Lechu jednak już dłużej nie czeka. Szczęście miał, że siedział przy
końcu stołu - zdążył uciec. Ale burza była. Lechu naturalnie schronił się
u mnie. Na dwór nie wychodził, do szkoły też nie i tylko wpuszczaliśmy
Krystynę z wieściami z domu. Najpierw ojciec go wyklął: takie wyrodne
nasienie, żeby mi po ziemi nie chodziło, i ze złości zabierał się
do bicia starej, że taką gadzinę urodziła. Naturalnie, razem
z klątwą, wydziedziczył. Cały majątek dla Krystyny, a temu nicponiowi
- ani grosza. Po dwóch, trzech dniach emocje jednak zaczęły opadać.
Po czterech, pierwsze próby pertraktacji: - Niech wróci, dostanie
w skórę i odrobi wino. Lechu poczuł, że stary mięknie i ani mu się
śniło tyłek pod pas podstawiać. Po tygodniu stary zezwolił wrócić
do domu bez żadnych warunków, byle by ten bęcwał, już się po świecie
nie poniewierał. Ale nie odzywał się jeszcze długo do niego.
W tej sytuacji z "piwnicy" już dłużej nie mogliśmy korzystać,
a tu moje urodziny. W kieszeniach pusto, ale dwadzieścia lat, chciałoby
się jakoś mocniej uczcić. Dowiedziałem się o rewelacyjnie tanim i
prostym przepisie robienia wina z kaszy, zaledwie w ciągu siedmiu
dni. Należało tylko do kaszy jaglanej dodać trochę cukru i kartofel
- jeden na pięć litrów - dla nabrania mocy. Zabraliśmy się
więc do dzieła. Nastawiliśmy więc u Lecha kaszę w określonych proporcjach,
zwiększając tylko liczbę kartofli z jednego do pół kilograma. Bo
jak od kartofla zależy moc, rozumowaliśmy, to dodając więcej otrzymamy
mocniejsze wino, a o to nam chodziło. Po tygodniu, zgodnie z przepisem,
wino gotowe. Trochę kwaśne, ale grzeje dobrze. Pić jednak jakoś nikt się
nie kwapi. Smaku nie ma. Mnie do złudzenia przypomina zacier na bimber.
Ten sam zapach. Rozlewamy jednak do butelek na dojrzewanie. Do urodzin
dwa tygodnie, kwas się wytrąci. Miałem jednak pewne obawy czy się
wytrąci i na wszelki wypadek kupiłem dwie butelki sklepowego. Na
początek, dla smaku, bo potem kiedy gardło i głowy się zagrzeją,
to wszystko się przełknie. Ważne, żeby trunku nie zabrakło, dwadzieścia
lat kończy się przecież tylko raz w życiu.
Z drugiej "B" przyszły Danka i Maryla - te, które były z nami
na wycieczce we Wrocławiu i pulchna Kasia, dla Klitusia. Odprasowałem
sobie spodnie i nałożyłem swoją najelegantszą ozdobę - buty na słoninie.
Trochę piekły, ale pocieszałem się, że się "rozchodzą", szczególnie po
winie. Pierwsze toasty, kupionym winem, przeszły gładko. Buzie
się zarumieniły, dziewczyny jak słoneczniki, każda zaczęła składać
główkę, na ramieniu swego wybranego. Wyjaśniło się przy tym moje
"niepowodzenie" z Marylą we Wrocławiu. Jej uczucie, skierowane było
do Lecha, do mnie zaś Danki i tylko naszemu zarozumialstwu, z góry
przydzielającemu sobie kobiety należy przypisać, że nie zdołaliśmy
wtedy nawiązać uczuciowej więzi. (Mężczyznom się wydaje, że
wybierają, a w rzeczywistości to oni są wybierani). Teraz szybko
pogodziliśmy się z sytuacją, tym bardziej, że było nam wszystko jedno
i na efekty nie trzeba było długo czekać. Dziewczyny przytulały się
coraz mocniej ba, nawet pozwalały się muskać przelotnymi pocałunkami
i wszystko wskazywało na to, że niedługo światło stanie się zbyteczne.
Temperatura rosła. Rozlałem wtedy nasze wino do kieliszków. Spróbowały
ale zaraz z wykrzywionymi jak po cytrynie buziami zgodnie powiedziały
że: one tego nie będą pić! Dobre sobie, a skąd wezmę inne?
Ono jest bardzo dobre, trzeba tylko się znać.
- Popatrzcie - bohatersko łyknęliśmy po pół szklanki bez najmniejszego
skrzywienia, chociaż w gardle kwaśny zajzajer.
- Wcale dobre. No, bez uprzedzeń, spróbujcie - namawialiśmy.
Wypiły, ale przyjęcie jakby straciło tempo i temperaturę. Dziewczyny
zmarkotniały, siedziały coraz bardziej sztywno, osowiałe. W końcu
Danka nachyliła się do mnie i dotykając wargami ucha - och! jakie
to przyjemne - poprosiła, żebyśmy wyszli. Oho myślę sobie, tym razem ją
przypiliło. Ulica pusta, obok chodnika zachęcające krzaczki
jałowca. Ujmuję Dankę pod rękę, a ta, bez żadnego skrępowania opiera
się o mnie całym ciałem. Coraz mocniej i mocniej. Nie czuję już piekących
butów, odparzonych bąbli, czuję tylko ją, parującą zapachem młodego,
dziewczęcego ciała. Obejmuję w pół i stajemy przy większym krzaczku.
Cały ciężar jej biustu na mojej piersi. Och, jakże słodki to ciężar.
Próbuję pocałować, ale energicznie odchyla głowę. Bliżej więc krzaczka,
kroczek, jeszcze kroczek. Błyskawicznie spoglądam w górę i w dół ulicy.
Pusta. No to za krzaczek, decyduję błyskawicznie, ziemia sucha, ciepła,
żeby tylko przekroczyć tę damską zaczarowaną granicę, potem już czeka mój
pokój. Danka chwyta mnie mocno za szyję.
- Chwileczkę kochanie, położę kurtkę.
Jedną ręką odpinam guziki i szukam jej ust, by utrzymać w nastroju,
a ta... puszcza pawia. Jednego, drugiego... Potem długo nie
chciała mnie znać, i chociaż w końcu na studniówkę wyszyła
mi czapkę, to więcej o prywatce już słyszeć nie chciała. "Paw" nas
rozdzielił.
Nie wypite wino dojrzewało jeszcze jakiś czas, ale robiło się coraz
bardziej kwaśne i niestrawne tak, że ze smutkiem wylaliśmy je do
rynsztoka. Za dużo kartofli - odrzucił naszą reklamację "fachowiec"
od przepisu.
Na półrocze, zgodnie ze zwyczajem i ku niewątpliwej uldze
dyrektorki zdałem obowiązki redaktora gazetki. Nadchodziła matura i każda
chwila wolnego czasu winna służyć przygotowaniu się do niej. Kończyły
się też przedmioty, których nie zdawało się na maturze. Uzyskane
z nich na półroczu oceny, zostawały na świadectwie. Także i te, które
zakończyły się w poprzednim roku. Były to między innymi: Prawo
cywilne: lekcje prowadzone w niepowtarzalnej atmosferze przez przedwojennego
sędziego (!), którego głos, głęboki bas, i poważne, pełne godności
zachowanie sprawiały, że każde przez niego wypowiedziane zdanie pozostawało
w pamięci, a sam sędzia, stanowił autorytet i wzór do naśladowania.
Stenografia: z tą najwięcej miałem kłopotów. Ciągle byłem w rozterce:
uczyć się czy nie uczyć. Stenotypistą przecież nie będę, ale z drugiej
strony, taki "szybki" zapis zawsze może się przydać. Zadecydowało
lenistwo, nie uczyłem się. Na szczęście w Broni nie wygasły jeszcze
całkowicie płomienne uczucia, swego czasu tak mozolnie przeze mnie
wzniecane, i dostałem trójkę. Z Chrzanem, nauczycielem od arytmetyki
handlowej - skróconych mnożeń, dzieleń itp. manipulacji, nie lubiliśmy
się od samego początku. Postawny, trzydziestoletni brunet, nieprzyjemnie
chrypiał zardzewiałym głosem, jak żelazo po szkle. Ale pomimo to
baby nie mogły oderwać od niego wzroku. Czuły samca. Kilka
razy oberwałem od niego dwóję i przygadywaliśmy sobie co nieco, ostatecznie
jednak nie okazał się świnią. I wtedy właśnie, kiedy zaczynało się
wielkie wkuwanie, kiedy trzeba było w ciągu czterech miesięcy wtłoczyć
w mózgownice sześć lat, prawie 1500 dni nauki, wpadłem w dziwny stan
rozdwojenia. Maria wróciła ze szpitala i po kilku dniach leżenia
oznajmiła, że już jest zdrowa i nic ją nie boli. Odsunęła zachęcająco
kołdrę. Opamiętałem się kiedy gospodarz wrócił z sanatorium.
Ale poza tym musiało coś być w powietrzu, bo Leszki, Klituś i Kajtek, też
stracili ochotę do nauki. Postanowili postąpić - zgodnie z radami mojego
gazetkowego Rydzyka: "Czy się będziesz człowieku uczył czy nie, co
ma być to będzie" - i przesiadywali u mnie, tak jak poprzedniej zimy,
od rana do wieczora. Aż czasami byłem zły, bo zabierali nam z Marią
wspólny czas. Robili to zresztą nieświadomie, bo nawet przez myśl
by im nie przeszło, że nas coś łączy. Kiedy więc gospodarz
wrócił z sanatorium i nadeszła wiosna, Leszki poszły na łąki, a ja
postanowiłem się zmobilizować do egzaminu. Miałem wolne i ostatnim
oficjalnym uczestniczeniem w życiu szkolnym, miał być udział w pochodzie
pierwszomajowym. Uczestnictwo było obowiązkowe. A w zarządzeniu,
dyrektorka stwierdzała dodatkowo między innymi, że każdy kto jest uczniem
socjalistycznej szkoły, manifestuje przywiązanie do ustroju biorąc udział
w pochodzie. Po tajemniczym zniknięciu swojej poprzedniczki, bała się
własnego cienia.
Kiedy przyszedłem przed "Kawalera" szkoła już była sformowana w
kolumnę gotową do wymarszu. Czyniono jeszcze tylko ostatnie zabiegi, "kosmetyczne".
Rozdawano flagi i transparenty, wyznaczano prowadzących dla poszczególnych
grup etc... Dwie klasy maturalne na czele kolumny, więc
szybko znalazłem swoje miejsce i zgłosiłem obecność do Chrzana. Ten
odnotowuje obecność w dzienniku i żartuje:
- Powinienem wpisać spóźnienie.
Nagle podbiega do nas "harcerzyk" z obozu w Gorcach. Patrzę i oczom
nie wierzę. Rozstałem się z nim, jak mi się wydawało, po Gorcowych
przejściach na zawsze, szczególnie kiedy odszedłem z Gimnazjum. Okazało
się jednak, że "harcerzyk" przed miesiącem przeniósł się z ogólniaka
do "handlówki" na nauczyciela wychowania fizycznego. A odkąd
utworzono nowe, w miejsce przedwojennego, czerwone harcerstwo, został
w nim bardzo aktywnym działaczem. Teraz paraduje w bluzie mundurowej
z zawiązaną czerwoną chustą, i jest komendantem szkolnej kolumny.
Spojrzeliśmy na siebie i poczułem w sercu zgniłą śliskość, jakby kto węża
lub glisdę mi do piersi przyłożył. Przypomniały mi się jego jezuickie
wywody, uśmieszki jadowite i poczułem jak ogarnia "dygotanie". Było
to rosnące napięcie, paraliżujące wolę, myśl. Napięcie oczekiwania
lub raczej przeczuwania czegoś, co już jest w powietrzu, a co się zaraz
wydarzy i czego niezdolny jestem uniknąć, mimo że wystarczyłby jeden
drobny ruch, a nieraz słowo. W dalszym życiu nieraz doznawałem
tego stanu, najbardziej wyraźnie przed wypadkami samochodowymi. Wiedziałem,
że się zdarzą i wystarczyłoby zatrzymać się na chwilę, ale nie mogłem,
jak we śnie. Podszedł do mnie tak blisko, że gdy zadarł głowę
- a był niższy ode mnie - poczułem nieświeży oddech. Błysnął okularami
w cienkiej, drucianej oprawie, zza których mętniały bezbarwne oczy.
Zupełnie jak u gada - pomyślałem. Powiedział:
- Dobrze że kolega przyszedł. O tam stoi transparent - wskazał prostokąt
z czerwonej dykty na długiej żerdzi, oparty o ścianę szkoły - proszę
go wziąć, bo trzeba nieść go na czele...
Zagotowało się we mnie, ale nie było to oburzenie mobilizujące.
Bardziej paraliżujące. Czułem, że muszę się jakoś targować, zaprotestować,
ale jednocześnie nie wiedziałem jak. Jakiś głos wewnętrzny nakazywał
mi być rozważnym, ale rozwaga jest tak bliską siostrą strachu...
Ileż to razy w sytuacji, w której zwyczajnie bałem się, swoje postępowanie
tłumaczyłem rozwagą, zdrowym rozsądkiem. Stałem milcząc jak
słup, patrząc tylko rozpaczliwie w połyskujące złowieszczym zimnem
szkła okularów: niechże się odczepi, niech nie doprowadza do ostateczności.
Mimo woli spojrzałem na napis na czerwonej dykcie: "Precz z AK, zaplutym
karłem reakcji". Och, ty perfidna, zdradziecka żmijo - pomyślałem
już zdecydowanie. Żebym tak miał maminą "siódemkę" w kieszeni, to
już byś więcej po ziemi nie chodził. Teraz nabrałem pewności siebie,
teraz wiedziałem, że choć przegram, to wygram, moralnie. Nie będę
miał się czego wstydzić...
- No co, do transparentu! - głos mu się zaczął podnosić w podnieceniu.
Już wiedział, że transparentu nie wezmę.
- Zaszczytne zajęcie druh sobie znalazł - powiedziałem zaciśniętymi
zębami. Sczerwieniał i nagle jak by na to czekał, prawie że z radością
w głosie zawołał głośno:
- Odmawia niesienia transparentu. Występuje przeciw hasłom klasy
robotniczej. Obrócił się do czoła pochodu, gdzie stało ciało pedagogiczne
i wykrzykiwał dalej: - Nie może być dla niego miejsca w szeregach
robotniczej młodzieży, nie może...
Grono odwróciło się do tyłu i z zainteresowaniem obserwowało widowisko
jakie "harcerzyk" wyczyniał, ten zaś zwrócił się do następnego w czwórce,
Krzeczkowskiego:
- Bierzcie wy! Krzeczkowski jednak w milczeniu pokręcił głową
i sam wystąpił z kolumny. Następny, Pawlisiak zrobił to samo. Ostaszewski
też. Całą czwórką wystąpiliśmy na bok kolumny, czekając na ciąg dalszy.
Reszta szkoły gapiła się na nas nie okazując ani aprobaty ani potępienia.
Czekała co się dalej zdarzy. Ale nic się nie zdarzyło. Pochód poszedł
bez nas.
Na drugi dzień, zaraz po ósmej, do klasy przyszła dyrektorka
i oświadczyła, że pan "harcerzyk" wniósł skargę, że swoim niegodnym
zachowaniem staraliśmy się zakłócić święto klasy robotniczej, a w związku
z tym zapadła już decyzja wydalenia nas ze szkoły. Być może, że jeszcze
nami zajmą się odpowiednie organa państwowe - dodała w zupełnej ciszy
panującej w przestraszonej klasie. Na siedem tygodni przed maturą?
Powiało strachem. Na darmo tyle lat nauki. Nikt w klasie nie powiedział
ani słowa, nie patrzył na nas ani na dyrektorkę. Kiedy wychodziliśmy
z klasy nasze koleżanki i koledzy głowy mieli spuszczone, wzrok wbity
w pyłochłonem pokrytą podłogę. Nadrabialiśmy minami - co mi tam matura,
wielkie mecyje. Na drugi rok zda się w innej szkole. Poszliśmy do
parku i tam wieszając na krzakach szkolne czapki z wyszytymi maturalnymi
ornamentami, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Nie byliśmy bliskimi
kolegami i właściwie, poza tym wczorajszym wystąpieniem, nic nas
nie łączyło. Zewnętrznie udawaliśmy, że nic się właściwie nie stało,
nic to nas nie wzrusza, ale niepokój z mojej duszy nie ustępował.
Oni, synowie rolników z okolicznych wsi, być może takich udręk nie
przeżywają, mając sytuację materialną jako tako stabilną, rzeczywiście
mogą myśleć tak jak mówią: za rok zda się, a w międzyczasie można
będzie rodzicom pomóc w polu, ale ze mną była inna sprawa.
Bałem się spotkania z mamą. Jak ona to przeżyje. Jest taka nerwowa i ma
takie słabe serce. Jak ja jej powiem, że jej cały czteroletni wysiłek
zmarnowałem tym jednym wybrykiem. Czy mój postępek był wybrykiem? Nie
miałem nikogo, kto by mi pomógł, kto by dokonał analizy mego postępowania
i dodał otuchy. Utwierdził w słuszności. Poszedłem do Kolegiaty: w myśl
zasady, że jak trwoga to do Boga, i tam, chyba jednak nie od Pana Boga,
przyszła refleksja: użyj takiej samej broni, jaką zaatakowano ciebie.
Dlaczego byle podlec, zdrajca, ma zniszczyć twoje życie? Twoje, a może
i mamy?
- Wiecie chłopaki, powiedziałem im kilka dni potem, przemyślałem
sprawę i idę do Powiatu.
Wzruszyli ramionami. Byli niezorganizowani, wszystko co pachniało
władzą, budziło w nich wstręt. Nie sprzeciwiali się jednak. Po chwilowym
podnieceniu i ich zaczęły nachodzić zwątpienia: sześć lat nauki.