Kiedy wchodziłem do Zarządu Powiatowego ZMP serce bolało, czułem
się jak szczur, który przyciśnięty do muru, potrafi na psa skoczyć.
Zacząłem:
- Jestem dawnym członkiem ZWM, a obecnie aktywistą ZMP, przeszkolonym
na dwóch obozach... Przy biurku siedziało trzech działaczy
i niedbale palili papierosy. Patrzyli gdzieś w bok, jak by tam zobaczyli
coś bardzo interesującego. Nie wiedziałem słuchają, nie słuchają,
nie zważałem jednak na to i ciągnąłem dalej:
- Poświęcałem organizacji wiele czasu, kosztem nieraz nauki, a teraz,
przez ukartowaną prowokację starego reakcjonisty, przedwojennego harcerza,
chcą wyrzucić mnie razem z kolegami ze szkoły. Gdzież tu socjalistyczna
sprawiedliwość. Czyż nie miał uczniów z młodszych klas, albo silniejszych
do niesienia transparentu? Ja rozumiem, że to zaszczyt i zawsze gotowy
jestem wystąpić w słusznej sprawie, ale niech się do tej służby dla
narodu młodzież wprawia. Ja się już nanosiłem, a dla młodego człowieka
będzie to przeżycie na całe życie. Kiedy jednak spokojnie mu
to powiedziałem, to ten prowokator zrobił wrzaskliwą awanturę. I
tu odkrył maskę wroga władzy robotniczej. Bo niszczy, zniechęca rewolucyjną
młodzież. Stara się uniemożliwić skończenie szkoły. A od kiedy
to z niego taki rewolucjonista, towarzysze. Od wczoraj? - głośno
zawołałem, bo wydawało mi się, że towarzysze zza biurka jakby zaczęli
drzemać. Ale oni nie spali. Świadczyły o tym odmierzonymi ruchami
ćmione papierosy. Tylko nieruchomi byli. Twarze bez wyrazu. Jakby
skamienieli.
- Jak mi nie wierzycie, to wysłuchajcie świadków. I to ich
nie ruszyło. Skapcaniałe figury trwały oparte o monstrualnej długości
biurko w bezruchu, jak zatopione w wosku. Zawołałem chłopaków. Powiedzieli
przed milczącym audytorium to samo co i ja, to znaczy potwierdzili,
że zaproponowałem, żeby transparent oddać młodszemu. O walce
rewolucyjnej nie mówili - nie potrafiliby, a może i nie chcieli.
Skończyli, czekamy. Cisza. W końcu jeden z towarzyszy poruszył się. Zgasił
powoli i dokładnie niedopałek w popielniczce i popatrzył, gdzieś w dół,
pod nasze nogi. Przez chwilę tak patrzył, potem wymamrotał:
- No dobra, zbadamy tę sprawę. Zobaczymy. Za trzy dni przyszedł
do mnie Leszek z posłaniem od dyrektorki: Zostały mi przywrócone
prawa ucznia, również i moim kolegom, mam przygotowywać się do matury.
Kamień spadł mi z serca, ale naturalnie nie okazałem tego,
prychnąłem tylko drwiąco: wielka mi łaska. Do szkoły już jednak nie
poszedłem, bo lekcji dla klas maturalnych dawno już nie było. Nastąpił
czas przygotowywania się do egzaminu. Uprosiłem Teresę Marynowicz,
koleżankę z klasy, żeby wspólnie się uczyć. Teresa była już bujną
kobietą, o pięknych rudych włosach i ślicznej karnacji skóry, jakby
zdjętą z obrazu Tycjana, i jedną z najlepszych uczennic w klasie.
Była w rodzaju tych, co ani na spacer, ani na prywatkę, a już żeby
pójść do chłopaka? Szkoła, nauka, kościół, wypełniały jej życie.
No i naturalnie czekanie na męża. Wiele musiałem się naprosić, żeby
przyszła do mego pokoju. Była niewzruszona: nie i nie. Owszem, będzie
się ze mną uczyła, ale przyjść do mnie? w żadnym wypadku. Możemy
przecież do południa w parku, a po południu w szkole... W końcu dała
się jednak przekonać. Przeważyła litość, aprobata mojego "pierwszomajowego
czynu", z którego powodu wpadłem w tarapaty. Naturalnie obiecałem
sobie, że będę zachowywał się jak dżentelmen do kwadratu, chociaż
to niejasne określenie, damy różnie sobie wyobrażają dżentelmeńskie
zachowanie... Próbowałem więc sprawdzić wyobrażenia Tereski... Jakieś
dotknięcie ręki, dłuższe i gorętsze niżby wynikało z sytuacji, jakieś
pogłaskanie po pięknych, rudych włosach - ale zaraz rumieniec spłoszenia
na policzkach, przestraszony wzrok i chęć odejścia. Naturalnie nie
mógłbym jej zatrzymać, nawet fizycznie, Tereska była bowiem dużo
wyższa ode mnie i miała większą objętość. Zaraz więc przepraszałem,
że źle sobie tłumaczy moje zachowanie, bo gdzieżbym śmiał zalecać
się do niej, kiedy sobie nie życzy. Jest przecież moim ratunkiem,
jedyną szansą, żeby w trzy tygodnie przygotować się do matury z materiału
przerabianego w ciągu sześciu lat. A Tereska była bardzo obowiązkowa
i sumienna. Często zdarzało się, że o jakimś temacie dowiadywałem
się dopiero od niej, będąc przekonany, że "tego nie braliśmy". Wtedy
przejmowała rolę nauczyciela i łożyła mi do głowy nie okazując w
najmniejszym stopniu znudzenia czy zniechęcenia. W nagrodę postanowiłem,
naturalnie jak zdam, na balu maturalnym obtańczyć ją za wszystkie
czasy. Uważałem, że sprawię jej wielką radość bo dotychczas Tereska,
z racji swojego wzrostu i tuszy, nie była wziętą partnerką na szkolnych
zabawach.
Nareszcie dzień egzaminów i nastrój podniecenia ogarnia wszystkich.
Szczególnie dziewczyny wytwarzają nerwową atmosferę. Z natury są jakieś
płochliwe, choć to już przecież dorosłe kobiety. Ja, znając swoją
wrażliwość i uleganie nastrojom, odpowiednio się zabezpieczyłem.
Poprzedniego dnia wypiłem z Leszkami trzy butelki wina, po jednej
na łebka, i teraz jestem jak zwykle na drugi dzień, spokojny. Leszki
co prawda już jakby na wakacjach, ale przeżywają to wydarzenie razem
ze mną. Ostatecznie jestem w jakiejś mierze reprezentantem naszej
trójki. Spokój i szczęście na ten dzień czarowała mi jeszcze i Maria,
którą zgodnie z myśliwskim zwyczajem poprosiłem o pokazanie kolana "na
szczęście", a że akurat w domu nie było poza nami nikogo, to jak mi
pokazała, to ledwo zdążyłem na pierwszy egzamin. Ale za to byłem bardzo
spokojny, i nic, nawet widok opiętej cienką sukienką, znanej mi pupy
Broni, która jako członek komisji, kołysała nią między stolikami, nie
poruszył. Naprawdę byłem spokojny i wierzyłem, że muszę zdać.
Zaczęło się. Pisemny - polski. Słabo, oj bardzo słabo - pani Straszyńska
kręci głową. Może ustnie poprawię - proponuję.
- Już my się znamy, chcesz zagadać komisję na śmierć - śmieje się
i ucieka. Zostaję z trójką, ale z ulgą, że co tam, dobrze że to mam
już za sobą.
Angielski - korespondencja handlowa. Napisać, przetłumaczyć. Co
to takiego dla mnie, który jeszcze w gimnazjum u Zamojskich tłumaczył
sonety. Teraz księgowość. Temat, szereg operacji, które należy zaksięgować
i sporządzić bilans. Podstawą rozwiązania zadania jest znajomość
jednolitego planu kont, który w naszej gospodarce obowiązuje od 1949
roku. To dla mnie frajda, bowiem plan kont znam na pamięć.
Czas przewidziany na rozwiązanie zadania - pięć godzin, ale ja już po
godzinie podsumowuję bilans. Dziękuję za ściągaczki, które zaczynają
krążyć, jako że nikt z tej księgowości nie jest za dobry i szybko dodaję
pozycję do pozycji. Rzucam okiem po innych stolikach i widzę, że reszta
zaledwie w połowie. Bliski sukces podnieca, opuszcza spokój, ogarnia
gorączka. Wykoszę wszystkich tych kujonów, cieszę się w duchu, którzy
kują i kują od sześciu lat te zapisy i nic nie mogą zrozumieć. Ja
wszystko rozumiem, a plan kont świeci mi w mózgu jak napis z żarówek
na powiatowym komitecie. Dodaję stronę lewą, teraz prawą i..., oj
coś się nie zgadza. Psiakrew - myślę, musiałem się pomylić w dodawaniu.
No to jeszcze raz. Tylko szybko. Liczę, ale oczami wyobraźni widzę
już siebie wychodzącego z klasy i ku ogólnemu zdumieniu oddaję napisaną
w rekordowym czasie pracę. Wyróżnienie zapewnione. I to ten M., ten
co to nigdy z księgowości nie błyszczał - wszyscy się dziwią...
Na razie jednak się nie zgadza. Trudno, trzeba zacząć jeszcze raz od
początku, nie będę pierwszym, ale zawsze w czołówce. Sprawdzam pozycja
po pozycji, wszystko dobrze, a nie zgadza się. Zaczynam się denerwować.
Koleżanka ze stolika obok zerka na mnie z odległości półtora metra i
pokazuje kartkę ściągaczki. Kręcę przecząco głową - po co? Znam wszystko
na pamięć jak pacierz. Muszę odpocząć. Odkładam pióro i patrzę w
okno. Okno jest w formie rozciągniętego łuku, półkola. Sala to dawna
żołnierska izba, bo cała szkoła mieści się w starych, carskich koszarach.
Co też te sołdaty myśleli, rozważam dla odprężenia, kiedy tak spoglądali
przez kraty na obcy kraj, na obcy świat. Może dumali o swoich bliskich,
a może o tym, jak tu zdobyć machorkę lub wódkę. Służąc przez dwadzieścia
pięć lat, można o stronach rodzinnych zupełnie zapomnieć. Dwadzieścia
pięć lat wspólnego życia, w takim czasie oddział staje się rodziną,
a koszary domem. Czy jeszcze umie się po takiej służbie żyć inaczej?
Można by taką powieść napisać, a może lepiej opowiadanie, powieść
wymaga za dużo wysiłku. Przecież samo pisanie trwa. Staje przy
mnie opiekunka klasy, dyrektorka Matkowska i patrzy na moje księgowanie
- wszystko wiem, szepczę, ale mi się nie zgadza. Z ukosa popatruję
na nią, może da mi jakąś wskazówkę wzrokiem, ale nic nie zauważam.
Matkowska chwilę stoi przy mnie, po czym leciutko kiwa głową i powoli
odchodzi. A niech tę literaturę diabli biorą, jeszcze raz biorę się
za księgowanie. Kilkoro już oddało, wyszło. Kończy się czwarta godzina.
Zostałem tylko ja i jeden taki "recydywista". W pierwszej liceum
- trzy lata, w drugiej już drugi rok. Siedzi i medytuje. Niezłe towarzystwo.
Zawsze uważałem się za lepszego, a teraz co, fakty, panie kolego,
fakty, szepcze diabeł. A niech się dzieje co chce. Zwijam papiery
i oddaję Komisji. Jest jeszcze godzina czasu, może jednak spokojnie
poszukam błędu, proponują - zapis zadania jest dowodem dla władz
- dodają. Chwilę się waham, ale jak spojrzałem na tego siedzącego
samotnie szkolnego osła, zdecydowanie podziękowałem i wyszedłem zrozpaczony
z sali. Nawiasem mówiąc tego repetenta miałem spotkać za cztery lata
we Wrocławiu, gdzie służyłem jako pilot w lotnictwie myśliwskim.
Przechodziłem właśnie Szewską, szukając miejsca, gdzie by się napić,
gdy napatoczył się on, szkolny kolega. Jest radcą w Państwowych
Zakładach Papierosowych - popatrzył na mnie z wyższością. Ja na niego
też - i nawet nie poszliśmy razem na wódkę - dwa osły z księgowości.
Naturalnie egzaminu pisemnego z księgowości nie zdałem i musiałem zdawać
ustny. Matkowska przerażona, coś tam wcześniej mamrotała do mnie, że
będzie dawać jakieś znaki ustami, oczami, bo jest w komisji słynny
buchalter - postrach wszystkich księgowych z powiatu zamojskiego, i do
tego bardzo nieprzejednany. Nie popuszcza nikomu, a że jeszcze partyjny,
to i czynnik społeczny nie ma nic do gadania. Uważa on, że co jak
co, ale maturzysta ze szkoły handlowej księgowość znać musi.
Kiedy stanąłem przed komisją byłem spokojny, za to Matkowska formalnie
przerażona. Przede mną troje oblał, a ja widocznie musiałem zdrowo
naknocić tę swoją szybkościową metodą księgowania, bo teraz patrzyli
wszyscy na mnie jak na skazańca, który zjawił się tylko dla formalności
by usłyszeć dawno już ustalony wyrok. Nie wiedzieli biedaczki,
że naprawdę plan kont mam wykuty na pamięć i na dodatek wszystko
rozumiem, a tylko do zapisu nie mam drygu. Bo to trzeba dokładnie
i wolno, a to takie nudne. Zaraz po pierwszym pytaniu rozwinąłem
"gadkę", i żeby mnie nie zatrzymali opowiedziałbym cały "Jednolity
plan kont" od pierwszej kartki tej książeczki w zielonych okładkach,
do ostatniej. Dobrze się jednak jeszcze nie rozkręciłem, kiedy z
uśmiechem podziwu, ten kat księgowych, grzecznie mi podziękował i
zapytał, kto ma jeszcze pytania, bo jemu już wystarczy. Pozostali
milczeli kompletnie zaskoczeni.
- No tak, kolega się pomylił pisząc pracę - mruknął przeglądając
moje papiery - ale to się każdemu zdarza. To jest rzecz ludzka -
dodał wyrozumiale. Ja proponuję piątkę, a co państwo?
Nikt nie protestował. Z pisemnego była dwója i ostatecznie wyszła
na świadectwie trójka. Kamień spadł mi z serca. Nie zawiodłem mamy.
Bo chociaż wiedziałem, że o studiach nie mam co myśleć, to przecież
czułem się wolny jak ptak, o wielkich, nieprzewidzianych możliwościach.
Szykowałem się do pracy, ale nie warunki materialne były główną
przyczyną zrezygnowania ze studiów. W ramach socjalistycznych form
nauczania potworzono w szkołach tak zwane zespoły młodzieżowe. One to
właśnie typowały i rekomendowały - to słowo stawało się coraz modniejsze
- absolwentów na studia. Tylko z takim skierowaniem mógłbym dostać
się na studia, ale skierowania nie dostałem. Przewodniczącym takiego
zespołu w naszej szkole był "harcerzyk". Pozostawała
jedynie możliwość studiowania na KUL-u w Lublinie lub w Wyższej Szkole
Handlu Zagranicznego w Częstochowie, ale nie brałem ich pod uwagę.
Obie uczelnie nie były państwowe, i nie mogłem kosztami dalej obarczać
mamy i Feliksa. Postanowiłem, że będę pracować i w miarę możliwości
- studiować zaocznie. Liczyłem też na jakieś zmiany. Władza tak zacieśniała
pętlę terroru, że wielu wydawało się, że "to" musi lada moment pęknąć.
Nawet przedwojennym komunistom nie przepuszczali. Więzienia były
pełne. Spychalskiego, dowódcę wojska, też aresztowano, a w zamian
"poproszono" na to stanowisko marszałka sowieckiego Rokossowskiego.
Działy się te sprawy w oddaleniu jednak, w Warszawie, i tylko echem
odbijały się w naszej, uczniowskiej rzeczywistości. U nas, odpryskiem
tych zmian, były właśnie zespoły i "harcerzyk".
Po zdaniu matury radośnie - nie licząc tych, którzy nie zdali
i popłakawszy po kątach zniknęli z horyzontu szkolnego - czekaliśmy
na uroczyste wręczenia świadectw, będące formalnym zakończeniem szkoły.
Tradycyjnie odbywało się to na balu, na którym byli już uczniowie oraz
profesorowie, mogli się oficjalnie napić wódki i wymienić o sobie opinie,
nie zawsze bardzo pochlebne. Szczególnym bodźcem do takiej
wymiany była jednoaktówka napisana przeze mnie, a wyreżysowana przez
Tadzia Skowyrę. (Bardzo wrażliwego i wybitnie uzdolnionego kolegę
- kilka lat potem umarł na gruźlicę). Powstała ona właściwie z jego
inspiracji. Na studniówce powiedziałem mu, że dobrze by było
na balu maturalnym, pośmiać się z siebie i profesorów. Zapalił się
do tego i tak namawiał, aż odważyłem się i napisałem. Resztą już
sam się zajął. Wybrał aktorów i wyreżyserował. Tytuł
tego utworu brzmiał "Szkoła w puszce od konserw", a treść była parodią
jednego dnia lekcyjnego w szkole. Miała to być niespodzianka i przygotowywaliśmy
ją w wielkiej tajemnicy. I rzeczywiście zaskoczyła wszystkich - mnie
także - swoim powodzeniem. Zdawałem sobie sprawę z dosyć prymitywnego
i szkolnego charakteru tego scenicznego tworu i byłbym szczęśliwy
gdyby za bardzo go nie wyśmiewano, a tu żywa reakcja i wielkie uznanie.
A jeszcze potem przez cały bal wspominano i śmiano się z poszczególnych
scenek. Ale największą satysfakcję sprawiła polonistka pani Straszyńska.
Po wręczeniu świadectw, przed rozpoczęciem balu, kiedy Tadzio zapowiadając
przedstawienie poprosił o 45 minut uwagi, pani Straszyńska początkowo
zaskoczona jak wszyscy, nagle zawołała, żeby nie podawał nazwiska autora
bo ona zgadnie. I zgadła.
Otrzymałem następujące świadectwo:
Państwowe Liceum Handlowe w Zamościu ŚWIADECTWO
DOJRZAŁOŚCI Personalia: ... po ukończeniu nauki w zakresie programu
dwuletniego liceum handlowego zdał egzamin przed Państwową Komisją
Egzaminacyjną, powołaną przez Dyrektora Okręgu Szkolenia Zawodowego
w Lublinie pismem z dnia 1 czerwca 1950 r. Nr III 3064/50/st. i został
uznany za przygotowanego do pracy w przedsiębiorstwach handlu towarowego
oraz w działach handlowych różnych przedsiębiorstw gospodarczych.
Świadectwo niniejsze uprawnia do studiów w szkołach wyższych itd.
Zamość 14 czerwca 1950 r. Nr 16.
Ocena ogólna z przedmiotów zawodowych; dostateczny,
organizacja i technika handlu; dobry,
planowanie gospodarcze; dobry,
prawoznawstwo; dobry,
towaroznawstwo; dostateczny,
geografia gospodarcza; bardzo dobry,
ekonomia polityczna; dobry,
arytmetyka handlowa; dostateczny,
księgowość; dostateczny,
pisanie na maszynie; dobry,
język I rosyjski z korespondencją; dobry,
język II angielski z korespondencją; dobry,
matematyka; dostateczny,
język polski ; dostateczny,
nauka o Polsce i świecie współczesnym ; dobry,
wychowanie fizyczne; dostateczny,
Służba Polsce; bardzo dobry,
religia ; bardzo dobry,
reklama; dobry.
Nadobowiązkowe: stenografia dostateczny.
Na balu, zgodnie z obietnicą za "korepetycje" tańczyłem z Tereską
nie spodziewając się zresztą, że taniec przesunie wyznaczoną dotychczas
granicę poza rąbek koronkowych majteczek. Ale trudno byłoby to nazwać
poświęceniem, tym bardziej, że nie miałem innej partnerki, a Tereska
(R.) wbrew oczekiwaniu, bo dziewczyna rosła, żeby nie powiedzieć
potężna, tańczyła lekko, miło się przytulała i ładnie pachniała.
Było nam razem bardzo przyjemnie i całe szczęście, że nazajutrz wyjeżdżałem.
Po balu, kiedy już zmęczona tańcami i winem bladła noc, długo żegnaliśmy
się na "wałach" siedząc na murawie. Miała bardzo apetycznie
ciało i chwilami niebezpiecznie miękła. Nie spotykałem przewidywanego
oporu i musiałem sam się powstrzymywać. Kiedyś powiedziała, że tylko
do koronek, to pilnowałem się, żeby nie było dalej. Nie nalegałem
na więcej. Na drugi dzień opuszczałem Zamość, być może na zawsze,
i nie chciałem żeby w naszych sercach coś się zrodziło. Żeby zagościło
uczucie większe niż szkolna przyjaźń koleżanki z kolegą, które bez
perspektyw spełnienia, mogło tylko przynieść smutną tęsknotę. Pożegnaliśmy
się w końcu kilkoma dziecinnymi pocałunkami i ja chybko do domu, do Marii.
Była sama. Potem, kiedy wychodziłem z walizką na zawsze, puściliśmy sobie
na pożegnanie po łezce, i nasza miłość została już tylko wspomnieniem.
Wyjeżdżałem z Zamościa i zamojskiego bez żalu. Mamusia nawet
się cieszyła. Przeżyliśmy tu koszmar i jedyną pociechą po tym wszystkim
było tylko to, że przeżyliśmy. Natomiast tato, który nas w to "bezpieczne
miejsce" przed wojną przywiózł, niestety nie miał tego szczęścia.
Leszek Czerski miał w Warszawie ciotkę, która jeszcze poprzedniego
roku bardzo go namawiała żeby przyjechał i w stolicy szukał nowych
perspektyw. Obiecywała mu pracę w Wojewódzkiej Radzie i wieczorową szkołę.
Gdy jej powiedział, że ja jestem chętny, zaprosiła i mnie. Leszek nie spieszył
się, zamierzał najpierw pojechać na wakacje, na wieś do majątku,
którym zarządzał ojciec, poprawić samopoczucie po szkolnych niepowodzeniach.
Ja jednak nie mogłem sobie pozwolić na wakacje. Teraz kiedy zostałem
już wyzwolony od zdobywania wykształcenia, każdy dzień dłużej na
garnuszku mamy, uważałbym za hańbiący. Do Warszawy jechałem więc
z nadzieją pracy w biurze i zaocznego studiowania. Jeszcze nie wiedziałem
co, polonistykę czy prawo, ale miałem mocne postanowienie ukończenia
wyższej uczelni i myśli tej nigdy nie porzuciłem. Kiedy wsiadłem
do trzeciej klasy pociągu dalekobieżnego Bełżec - Warszawa i przystanek
Zwierzyniec Wieś zniknął za oknem, doznałem uczucia graniczącego
z euforią. Uczucia nieograniczonych możliwości, niezmierzonej wolności.
Uczucia, którego można doznać tylko wtedy, gdy się ma dwadzieścia
lat, maturę w kieszeni, trochę pieniędzy od Mamy, i jedzie się w
świat, a świat wydaje się, czeka na ciebie otwarty, u twoich stóp.
Warszawy nie znałem. Co prawda byłem przed wojną z Mamą u cioci
Lili, ale zapamiętałem
tylko białe dachy tramwajów, takich samych jak w mojej drewnianej
zabawce i młodego podporucznika pilota, który flirtował z kuzynką
Marysią. Teraz jechałem w nieznane, ale nie odczuwałem niepokoju,
a gdy wysiadłem na Wschodnim i zobaczyłem jeszcze dworcowy barak, bardzo
podobny do tego w Zawadzie, poczułem się nie tylko pewnie ale i swojsko.
Osiemnastką, pierwszy raz w życiu tramwajem, do Marszałkowskiej i dalej
z Mazowieckiej kolejką WKD do Pruszkowa. Odnalazłem małą, ocienioną
gęstym szpalerem drzew, zabudowaną willami uliczkę. Przy numerze
podanym przez Leszka furtka zamknięta. Przyciskam dzwonek, nic, żadnej
reakcji. Przyciskam guzik kilkakrotnie, też nic. Cisza. Słońce coraz
wyżej i pomimo drzew, gorąco. Zdejmuję przepoconą marynarkę i ściągam
krawat. Obrzękłe stopy nie mieszczą się w pantoflach, pieką nie do
zniesienia. Przysiadam na murku, przezornie opierając się na walizce.
Złodzieje warszawscy byli słynni już przed wojną. W upalnym powietrzu
nocne zmęczenie zaczyna spowijać głowę.
Oczy się zamykają. Rozpaloną głowę opieram o chłodne, metalowe sztachety.
Drzemka, półsen? Pojawiają się jakieś reminiscencje z przeczytanych
książek? Elegancki i bogaty, salony, uczone dyskusje, piękne kobiety,
życie miejskie. A jednocześnie widzę, jak siedzę na płotowym murku.
W pomiętej koszuli, z wypchanymi na kolanach spodniami, oparty o
starą wytartą walizkę, zmęczony, szary. Jak jeden z setek przyjezdnych,
którzy z całego kraju ściągają do miasta, gnani nadzieją spełnienia
marzeń. Mieszają się obrazy z jawy i snu. I kiedy coraz bardziej
zanurzam się w upalnym majaczeniu słyszę, jakby na trzecim planie,
kroki. Ktoś otwiera furtkę, przechodzi, cofa się. Nie kojarzę tych
ruchów z moja osobą i nie otwieram oczu, dopiero głos:
- Pan czeka na kogoś? - przywraca do rzeczywistości.
Obok swoich zakurzonych półbutów widzę damskie, lekkie pantofelki,
a wyżej długie zgrabne nogi w jedwabnych pończochach, a jeszcze wyżej,
delikatna twarzyczka pod kapeluszem z ogromnym rondem. Ogarnia odurzający
obłok zapachów. Elegancka pani okazała się sąsiadką ciotki Leszka,
a dokładniej mają pokoje w tym samym mieszkaniu. Może zechcę
poczekać w domu, odpocznę - uprzejmie zaproponowała. Była to
duża willa jakiegoś bogatego przed wojną mieszczucha, teraz podzieloną
na pokoje zamieszkiwali liczni warszawiacy, czekający na odbudowę
zburzonej stolicy. Pani Danka wprowadziła do ogólnego pokoju służącego
wszystkim lokatorom za hall lub salon jak kto wolał nazywać, a mnie
się wydało, że znowu znalazłem się w pokoju profesora Bojarskiego.
Stare meble, obrazy, spokój i wytworność. Pani częstuje
papierosem, dziękuję nie palę już od dwóch lat (zacznę znowu dopiero
w wojsku), sama więc zaciąga się nerwowo. Jest ładna, elegancka w
zwiewnej sukience, spod której opalone jędrne ciało pachnie fiołkami,
chociaż starsza niż na pierwszy rzut oka mi się wydała. Jest
jakaś niespokojna, podniecona i dziwnie na mnie patrzy. Podoba mi
się, ale chyba nie to jest powodem jej ożywienia. W końcu dama nie
mogąc się powstrzymać, machinalnie pociąga noskiem. I w tym momencie,
zaczynam rozumieć, że niepokój w pani budzą nie moje erotyczne spojrzenia,
których chyba nawet nie zauważa, lecz mój zapach. A nazywając rzecz
po imieniu zwyczajny smród. Nie myłem się w tym upale dobę, a do
naturalnych zapachów domieszał się jeszcze smrodek trzeciej klasy
PKP. Zawstydziłem się i nie wiedziałem co począć. Pani widać doceniła
moją bystrość i delikatność, bo pospieszyła z pomocą.
- Musi panu być gorąco, a Basia być może nieprędko wróci, może pan
więc skorzystać z łazienki, odświeżyć się.