No tośmy sobie wyjaśnili, myślę z wdzięcznością. W zamkniętym
pomieszczeniu rzeczywiście muszę śmierdzieć jak ruski sołdat w 1939 roku.
Biorę więc walizkę i do łazienki. Duża wanna, słuchawka na
wężu i muszle z lśniącymi szpikulcami. Wannę znam, domyślam się prysznica,
ale reszty wolę nie dotykać. Jakieś tajemnicze urządzenia.
Rozbieram się do naga i odkręcam prysznic. Co za rozkosz, to nie chlapiąca
miednica. Wkładam czystą koszulę i czuję się świeży, wypoczęty, wraca
pewność siebie i radość życia. Nie darmo Niemcy mówią, Kleider machen
Leuten.
W międzyczasie pani Danka przygotowała herbatę. Popatrzyła na mnie
i promiennie się uśmiechnęła. Kiedy siadała, krótka sukienka niesfornie
wysoko się odsunęła i zobaczyłem zgrabne udo. Zauważyła mój wzrok i
uśmiechnęła się ponownie, ale sukienki nie poprawiła. Pyta o szkołę, zamiary
itd. gawędzimy sobie coraz swobodniej, i nagle spotykają się nasze
spojrzenia. Milkniemy, ale oboje wiemy już czego chcemy. Ostatecznie
miałem okazję poznania w życiu kilku dojrzałych dam, i przekonania
się, że scenariusz postępowania w tych sprawach jest podobny. Ale
tu nie mam odwagi na najmniejszy ruch. Tylko wiążę wzrokiem jej oczy i
posyłam sygnał w głąb jej duszy: chcę ciebie. Nie cofa spojrzenia, tylko
jakby lekka mgiełka spod powiek i nieobecny uśmiech. Podniecenie
podróżą jeszcze działa, dodaje odwagi. Rozpoznawczo, niby machinalnie
dotykam odsłoniętego uda. Reaguje zgodnie z oczekiwaniem, kładzie
swoją dłoń na mojej, ośmielającym gestem. Powoli pozwala posuwać
się po udzie, wyżej i wyżej, aż do rąbka majteczek. Oddech stał się
krótszy, oczy zamgliły, ale rękę zatrzymuje. Nie rozumiem dlaczego,
drugą ręką zaczyna gładzić po głowie. Pomyliło jej się - myślę -
zapomniała, że dawno skończyłem osiem lat. Gładzi po głowie, i pochyla
do odsłoniętego uda.
- Tu, tu - dotyka nogi umaniciurowanym palcem w miejscu, gdzie zaczynają
się majtki, pocałuj. Mocno pocałuj.
Zbaraniałem zaskoczony. Rozglądałem się już, na której ze starych
kanap ją położyć, a tu taki siup. Jakaś zboczona? A może wariatka?
Po nogach całować babę? Znieruchomiałem i intensywnie myślę
jak tu wybrnąć z tej sytuacji, żeby jednak damy nie urazić, gdy chrobot
klucza w zamku. Pani Danka gwałtownie zerwała się z krzesła i ciężko
dysząc oparła się o stół.
Weszła elegancka, szczupła brunetka, około trzydziestki. Ku
memu zdumieniu ta elegancka młoda pani była ciotką Leszka, Basią.
Taką szykowną ciotkę, widziałem pierwszy raz w życiu. Pani Danka
jeszcze zadyszana i zarumieniona, zapoznała nas i dyskretnie się
ulotniła. A pani Basia bardzo mile zaproponowała nocleg. W przypływie
wdzięczności, a może nie tylko, pobiegłem po wino. Wino tak nas zbliżyło,
że do późnej nocy zwierzała mi się ze swego nieszczęścia: mąż ją
rzucił dla młodszej i rozwód w sądzie. Potem ona do łóżka, a ja na
kanapie. Blisko, chyba niecałe trzy metry. Cały czas jeszcze jestem
podniecony panią Danką. Z nią byłoby już prosto, droga przetarta,
ale z panią Basią? Chce się jej, czy przegoni? Słyszę,
że pani Basia nie może zasnąć. Wzdycha, przerzuca kołdrę, czuję, że
pali ją ciało, ale nie odważam się zrobić tego zasadniczego kroku. Zawsze
to ciotka Leszka i pracę ma załatwić... Oboje wstaliśmy w okropnym
stanie. Z upływem czasu doszedłem do wniosku, że gdybym wtedy zachował
się jak dżentelmen, nie protestowałaby. A tak męczyliśmy się oboje:
ja się bałem, a jej nie wypadało.
W Prezydium, dzięki pani Basi poszło gładko. Ani się obejrzałem,
a już byłem młodszym referendarzem. Urząd zasadniczo
zajmował czyjąś przedwojenną willę, ale niektóre działy mieściły
się też w stojącym na podwórku poniemieckim, wojskowym baraku. Tam,
w dusznym pomieszczeniu, wypełnionym ostrym zapachem smoły z rozprażonego
słońcem dachu, rozpocząłem swoją pierwszą biurową pracę. Na tekturkowych
kartkach uszeregowanych w drewnianych, długich skrzynkach, wpisywałem
stalówką z krzyżykiem dane rejestrowanych samochodów: marki i nazwiska
właścicieli. Pracy było niewiele, jako że lato w pełni, ale i tak
ani ja ani tym bardziej pani starszy referendarz, pod której byłem opieką,
nie była zadowolona ze mnie: chodziło o charakter pisma. No cóż,
nie chodziłem do pierwszej klasy, w której uczono kaligrafii i pisałem,
jak pisałem. W przypadkach szczególnie pomazanej kartki, pani nie
mogła powstrzymać irytacji bąkając pod nosem, czego to teraz w szkole
uczą..., a ja musiałem przepisywać nieszczęsną kartkę aż do czytelnego
skutku. W takiej sytuacji nie było niespodzianką przeniesienie do
"willi", do dużego, jasnego pokoju, gdzie miałem segregować "sprawy".
Układać je w odpowiednie teczki, naturalnie już z wykaligrafowanymi
napisami. Pani Basia zarekomendowała mnie również na mieszkanie u
bezbarwnej pani z naszego biura. Pani mieszkała w pokoju, a ja w
przechodniej kuchni. Była w niej nie tylko kuchenka gazowa, ale też
i zlew. Służyła za pewnego rodzaju łazienkę. Było to krępujące mieszkanie,
zarówno dla mnie jak i dla pani, młodej jeszcze kobiety, ale miało
dla mnie podstawową zaletę, kosztowało tylko dwa tysiące miesięcznie.
Nie ma to jak znajomości. Wzajemne krępowanie się, szczególnie
przy myciu, próbowałem rozładować włażąc damie do łóżka. Myślałem,
oswoimy się wzajemnie i problem przestanie istnieć. Nie spotkałem
się z głośnym protestem, ale z milczącym oporem. Podczas cichego
mocowania się szeptała tylko: "nie kuś szatanie". A potem z ulgą
odsapnęła:
- Idź ty diable. Teraz będę spała.
Na drugi dzień zarumieniona odwracała twarz i szkoda mi się zrobiło,
że tak to przeżywała. Czułem, że postąpiłem nie zupełnie w porządku.
W sytuacji w jakiej się znalazła, była z góry na straconej pozycji.
Ostatecznie trzeba za grosz nie mieć temperamentu i nie być normalna
kobietą, by żyjąc samotnie oprzeć się w łóżku takiemu jak ja, zdrowemu
byczkowi. Więcej prób "oswajania" nie powtarzałem i starałem zachowywać
się tak, jakby tamtej nocy nie było. Ochłonęła i widocznie również
starała się zapomnieć, bo jedynym owocem tamtego zdarzenia było trochę
swobodniejsze zachowanie. Przestała się wstydzić wchodzić przy mnie
w szlafroku do kuchni, co poprzednio było nie do pomyślenia. A kiedy
chciała się umyć, po prostu mówiła mi to i przechodziłem do jej pokoju.
Żyliśmy jak para dobrych znajomych. I nawet kiedy zdarzało
się, że zaskoczona dziewczyna chowała się w łóżku, przechodziła przez
kuchnię obojętnie, nie zauważając nadzwyczajnego wybrzuszenia kołdry.
Na nowym stanowisku pracy niewiele, nudziłem się więc jak
mops i z żałością patrzyłem przez okno na piękny sierpień. Inni na
wakacjach, a ja muszę siedzieć przy biurku i jeszcze udawać, że coś
robię. Nawet książka w szufladzie nie poprawiała samopoczucia. Ale
to tylko na razie, pocieszałem się. Potem, to znaczy jesienią, ruszę
do przodu. Pomyślę o porządnie płatnej pracy i studiach wieczorowych.
Obecna pensja 11.600 zł wystarczała tylko na życie. O kupnie na jesień
płaszcza czy butów, nie mówiąc o ubraniu nie było co myśleć, ceny były
dla mnie za wysokie. Gotowy garnitur z marnego, gniotącego się materiału
kosztował powyżej 20.000 zł. Więc najważniejsze na razie było przetrwać,
choćby bardzo skromnie, licząc że potem będzie lepiej. Obiady
w restauracjach jadałem dwojakiego rodzaju: klubowe po 80 zł lub
popularne po 60 zł, zależnie od aktualnego stanu kieszeni. Obiad klubowy
od popularnego różnił się w zasadzie tylko deserem. Podawano kawę i
ciastko. Na śniadania i kolacje zazwyczaj chleb ze smalcem, czasami
trochę cukru. Przy takim budżecie wystarczało jeszcze na kolejkę
do Warszawy, kino lub teatr z darmowymi biletami, a nawet czasami
udało się zaoszczędzić na butelkę taniego wina, pocieszycielkę w
samotności. Bo samotność dokuczała. Błąkałem się ulicami, chodziłem
na darmowe bilety do teatru ale zawsze sam. Coś okropnego.
W biurze liczne koleżanki i to w moim wieku, nie zwracały na mnie jako
na mężczyznę, uwagi. Sytuacja podobna do tej w klasie. Były w tym
wieku, kiedy szuka się męża. A cóż za partię przedstawia młodszy
referendarz. W wytartym garniturku, nieznany biedak, którego nie
stać nie tylko na dancing, ale nawet na porządną kawę. Jak z takim
zakładać gniazdo na całe życie? Połykałem więc samotnie gorycz urzędniczej
egzystencji i odgrażałem się, że na jesieni... Podobno na budowie
w Warszawie można zarobić i czterdzieści tysięcy... Pętałem
się więc po biurze i poza biurem, aż wrócił z urlopu pan kierownik
Sobański. Hrabia Sobański, jak przymilnie tytułowały go panie, z
miejsca rozpoczął moją biurową edukację. Wysoki, siwowłosy, prosty
jak kawalerzysta mężczyzna, zachowywał się z rezerwą i dystansem
wobec otoczenia, imponując wyrafinowanymi gestami, godnymi najwykwintniejszego
salonu. Ci którzy go nie znali, sądząc że majątek został mu rozparcelowany,
współczuli jako ofierze reżimu, ci natomiast co go znali, uśmiechali się
tylko półgębkiem. Hrabia bowiem jeszcze przed wojną majątek przegrał w
karty, ale zamiast strzelić sobie w łeb jak wypadało szlachcicowi, poszedł
o hańbo do pracy w magistracie. Po wojnie też zaraz zgłosił się z
powrotem do pracy, tylko tym razem na wyższy szczebel, do województwa,
by jak mawiał przekazywać młodemu pokoleniu swoje urzędnicze doświadczenia.
Czynił to z lubością i wielkim zaangażowaniem. Bardzo się więc ucieszył,
gdy po powrocie z urlopu dowiedział się, że ma nowego pracownika.
Teraz dopiero zobaczyłem, jak może wyglądać praca w biurze. Skończyło się
czytanie książek w szufladzie, wychodzenie "za potrzebą" pod kasztan w
ogrodzie, czy na kufelek piwa do pobliskiej knajpki.
Głównym kanonem pracy biurowej hrabiego była powolność, co równało
się według niego dokładności. Ta powolność z miejsca wyprowadzała mnie
z równowagi. A kiedy brał się do objaśniania wypełniania najprostszego
formularza, to już pierwsze gesty przygotowawcze, spojrzenia w sufit,
jakby szukał pomocy w niebie, doprowadzały mnie do białej gorączki. I
żebym nie był protegowanym pani Basi, wygarnąłbym co o nim myślę i rzucił
wszystko. Jeszcze jednym kanonem hrabiego, jak sam głosił, była punktualność.
Do pracy należało przyjść za pięć ósma, żeby biurko przygotować,
a wyjść dopiero po sprzątnięciu biurka, które można zacząć nie wcześniej
niż o trzeciej. Męczył mnie tak chyba ze dwa tygodnie, aż pewnego
razu minęła ósma, a hrabiego w biurze nie ma. Ktoś poleciał na zwiady
do kadr, ale kadry nic nie wiedzą. Hrabiego nie ma jeden dzień, drugi.
Minął tydzień i nic nie wiadomo. Hrabia zniknął z młódką, podśmiewują
się... Aż po pewnym czasie przyszła jedna pani do drugiej pani i
do ucha szuru, szuru i od razy wszyscy wiedzieli, że hrabiego wzięli.
Kto i co, lepiej nie pytać...
Niedługo potem i pani Basia płacze, że jej męża też... Zapomniała,
że to już nie jej mąż tylko tęgiej brunetki, ale opłakuje jak swego...
Aresztowanie hrabiego, męża pani Basi przypomniało i mnie o sytuacji
w kraju. Powróciło zwątpienie i smutek. Ja tu sobie spokojniutko
pracuję, a tam na Zamku Lubelskim pana Zenka skazanego na śmierć
torturują. Może i moją Mamę ponownie aresztowali... A może
też gdzieś, w zapluskwionym pokoju przesyconym zapachem cebuli, położono
listę z moim nazwiskiem i jest już kula załadowana do automatu? Cóż
jednak mogę zrobić. Samounicestwić się? Walczyć? A gdzie znaleźć
wroga, jeśli nim mogą być wszyscy wokoło ? Przecież większość pogodziła
się już z zaborem, i tylko jednostki w straceńczym proteście bronią honoru
narodu... Rejtani dwudziestego wieku. Żeby coś robić, coś przedsięwziąć,
trzeba coś znaczyć, a tego nigdy nie osiągnę pracując w Prezydium.
Koniec więc z pracą w urzędzie, idę na budowę i na studia. Pieniądze
i nauka. Ale po ochłonięciu zapał mija. Na budowie praca ciężka,
osiem godzin. Mieszkanie z jakimiś typami, o pisaniu mowy nie ma,
a przecież chcę być pisarzem. Pilotem - pisarzem jak Meissner. Pilotem,
już wiem, że nie zostanę ale pisarzem, dlaczego nie? Muszę więc najpierw
zostać sławnym pisarzem, takim z którym się liczą, którego słuchają.
Wtedy cokolwiek powiem, będą się zastanawiać, a nie jak teraz, kiedy
nawet ta brunetka z niebieskimi oczami z administracji, nie ma dla
mnie czasu. Zdawałem sobie sprawę, że mało umiem i że moje
dotychczasowe pisanie jest bardzo dalekie od poziomu chociażby zwykłych
kryminałów. Wobec tego - pomyślałem - jeśli chcę żeby drukowali,
muszę pisać o sprawach politycznych, problemach socjalistycznych.
Czy to będzie oddanie się na służbę komunistom, zdrada? Ale zdrada czego?
Polski? Tych milionów, które na wyścigi wiją sobie zasobne
gniazdka, jak sępy szarpią pozostałe po wojnie dobra, dla siebie...
A może jednak naprawdę będzie lepiej, sprawiedliwiej?
Do biura przychodziło mnóstwo gazet różnego rodzaju. Od tygodnika
"Świat", w którym bardzo ciekawy fotoreportaż z zamiany nazwy Katowice
na Stalinogród: zdjęcia przedstawiają połamaną tablicę ze starą nazwą,
niemiecką jak głosi podpis i nową z napisem Stalinogród, od imienia
największego przyjaciela Polski, a wokół ludzie uradowani... aż po
dzienniki, a wśród nich i "Sztandar Młodych". Właśnie w nim wyczytałem
dyskusję o moralności zetempowca i naszła mnie myśl, by napisać opowiadanie
na ten temat. Przygotowałem więc na noc buteleczkę świeżego atramentu,
żeby nie zalewał, pół kilo cukru i dzban zimnej wody - cukier i zimna
woda, to były moje akcesoria przywołujące muzę - i rano opowiadanie
skończone. Dałem bojowy tytuł "Walka", że to niby dobro ze złem i...
przestało mi się podobać. Co zacznę czytać, to muszę poprawić. A
jak jedno poprawię to i drugie trzeba i tak w nieskończoność... W
końcu przerwałem tę pętlę samopoprawiania i tak jak zostało zapakowałem
w kopertę załączając chytry list do redakcji, że niby chodzi tylko
o ocenę. W głębi duszy zatlił się jednak maleńki ogienek nadziei...
W połowie sierpnia przyjechał z Zamościa Leszek Czerski. Zakończył
wakacje po nieudanym roku szkolnym i rozpocznie pracę w Prezydium.
Zamieszkał naturalnie u cioci Basi. Zrobiło mi się raźniej i weselej.
Zawsze co dwa młodsze referendarze, to nie jeden. Finansowo też lżej,
butelka na dwóch tańsza, a i dziewczyny zaczęły nas zauważać, boć to
chłopak z majętnej rodziny. Syn przedwojennego dziedzica, a teraz też
ojciec nie żaden bidok tylko zarządca dużego majątku. Dobra partia. Ale
Leszek na dziewczyny jeszcze nie patrzył, wolał butelkę wina. Chociaż poznał
już kobietę. Pewnego razu nasza bardzo przedsiębiorcza koleżanka
z Zamościa Danka B. przyjechała z handlem do Warszawy i po południu
poszliśmy na wino do kawiarni przy Alejach. Danka znana była z tego,
że nigdy nie odmawiała, zawsze obiecywała "owszem pójdzie chętnie na
spacer - tak się to w naszej nomenklaturze nazywało - ale dzisiaj nie
może, jest w niedyspozycji, za to na pewno jutro". Więc zupełnie
zbaraniałem, kiedy po imprezie zaproponowałem, żeby wybrała jednego z nas,
który ją odprowadzi, a ta nie tylko że się zgodziła, ale chwyciła za rękę
Leszka, a do mnie tylko zawołała: bye, bye... Potem Leszek
opowiadał, że poszli w ruiny getta. Położyła się na jego prochowcu,
ale on stał nad nią, bo bał się, że go wyśmieje. Wtedy kazała się
nachylić i zaczęła rozpinać guziki rozporka... W każdym bądź razie
inicjację przeszedł.
Danka przyjeżdżała często do Warszawy, przywożąc jakieś bławaty,
raz i mnie chciała w to wciągnąć, ale źle trafiła. Gdzie mnie do handlu.
Większy efekt by miała gdyby majtki ściągnęła. Czego, nie powiem,
że bym nie chciał. Szczególnie wtedy kiedy byłem taki samotny. Ale
unikała mnie jeszcze w Zamościu. Kiedyś nawet spotykaliśmy się, zdjęcie
ofiarowała z dedykacją, ale nic więcej. Po latach domyśliłem się, że w
owym czasie nie pociągały jej, jakby tak wulgarnie powiedzieć - samce,
natomiast podniecały prawiczki. Już bardziej szczera była jej koleżanka
Krystyna, siostra Cyca. Spałem kiedyś u nich razem z nią w jednym
pokoju i naturalnie wpakowałem się do łóżka. Pod nocną koszulą piękne,
gładkie i gorące ciało. Nie protestowała kiedy wydobywałem je spod
jedwabnej koszuli, tuliła się drżąc cała. Był nawet moment, że przywarła
do mnie bardzo mocno, ale zaraz z głębokim westchnieniem, stanowczo
odsunęła się. Nie wiedziałem co się stało, dlaczego? Nie zdążyłem
nawet wsunąć się między nogi... Po latach dopiero poznałem fizjologię
kobiety.
Powodzenie Leszkowi zapewniła ciocia Basia, która jak swatka
zaraz po jego przyjeździe ogłosiła, że blondynka Ari - zarozumiała
biurowa piękność - jest narzeczoną Leszka. To narzeczeństwo
polegało na wspólnym spacerowaniu po pracy aleją kasztanową, szczególnie
piękną o tej porze roku. A że i ja często im towarzyszyłem, Ari zaczęła
swoimi migdałowymi oczami "dostrzegać" mnie. Coraz częściej uśmiechała
się do mnie swoją zmysłową, azjatycką twarzą, odsłaniając wypukłymi,
jakby trochę murzyńskimi wargami, zdrowe mocne zęby. "Zaraz któregoś
z was rozszarpię, jestem ludożercą..." To zrównanie nas w traktowaniu
zastanowiło mnie, ale słowo "narzeczona" powstrzymywało przed
wszelkimi domysłami. Kolega to kolega.
Z początkiem października, po powrocie z pracy, pani Adamek,
moja gospodyni, podała mi list. Koperta z nadrukiem redakcji "Sztandaru
Młodych". Zrobiło mi się gorąco i z wrażenia aż przysiadłem.
W pierwszej chwili odłożyłem nieotwierany. Chciałem odwlec wykonanie
wyroku na in spe pisarzu. Nie wytrzymałem jednak długo.
Wewnątrz koperty był niewielki kartonik, zapisany gryzmołowatym,
niewyraźnym pismem. Tekst głosił, że mam talent i koniecznie powinienem
pisać dalej. Opowiadanie które przesłałem zostanie wydrukowane z
niewielkimi zmianami zakończenia, które jest za naiwne. Jeśli wyrażę
zgodę. List napisał osobiście Wiktor Woroszylski. Data - Warszawa 30
wrzesień 1950 r. Fala szczęścia zalała serce. Będą drukować,
jestem pisarzem. Całą noc nie spałem. Nazajutrz w biurze telefon
z redakcji. W związku z drukiem trzeba ustalić: czy wyrażam zgodę
na zmiany oraz na jaki adres przesłać honorarium. Radość rozpierała,
ale nic nikomu nie powiedziałem. Nawet Leszkowi. Bałem się zapeszyć.
Nie mogłem sobie wyobrazić jak to moje pisanie będzie wyglądało w druku.
Spać nie mogłem, a nastrój zmieniał się jak na huśtawce. Od szczytów
euforii do przepaści zwątpienia i niewiary. Niecierpliwie czekałem co dnia
na gazetę, i codziennie zawód, nie ma. Wyszukiwałem jakieś teksty, może
to właśnie to, po zmianie trudno poznać, ale to nie było to. Niemożliwe,
żeby tyle czasu. Pewnie coś się stało i nie wydrukują. Być może doszli
do wniosku, że za słabe, albo miejsca nie mają. Są ważniejsze sprawy...
Aż któregoś dnia patrzę już z wielkim zwątpieniem i... jest, jest.
Wielki jak byk tytuł "Walka", a pod nim moje imię, nazwisko i miasto
(Pruszków). Odcinek pierwszy,...ciąg dalszy nastąpi. Ojej, aż zasłabłem
z wrażenia. Naturalnie w pokoju nikomu nie mówię, chociaż trochę
się obawiam, że nikt nie zauważy. Ale obawa była płonna, bo po chwili
już ktoś ze zdziwieniem: ten M. z Pruszkowa to może pan? Cóż miałem
robić, potwierdziłem i zaczęło się. Głosy pełne podziwu ale
i kąśliwe, zawistne. Kto by przypuszczał, że między nami taki talent...itp.
Bez względu jednak na intencje, zainteresowanie bardzo duże. Nawet
sam pan naczelnik Wydziału pofatygował się z gratulacjami:
- Bo widzicie panie kolego, takich nam właśnie potrzeba by walczyli
ze starym, żeby wiecie, postęp... Może byście napisali też o naszych
problemach ? Zawołam was i powiem o czym możecie napisać...
- A może i o nas pan coś napisze - wdzięczyły się starsze panie,
kierowniczki różnej maści.
I nagle z dnia na dzień, ja, niezauważany młodszy referendarz, stałem
się sławny na całe biuro. Popularność i splendor przyrastały w miarę
ukazywania się kolejnych odcinków. Co będzie dalej? Jak się zakończy?
Dopytywano się z mniej lub więcej udanym zainteresowaniem. A mnie,
kiedy spłynęła fala euforii wywołana ujrzeniem wydrukowanego
tłustym drukiem nazwiska w gazecie, zaczynało ogarniać zwątpienie.
Po ukazaniu się każdego następnego odcinka, coraz ostrzej dostrzegałem
braki utworu: językowe, stylistyczne, a nawet fabularne. Jaki tam
ze mnie pisarz, rozmyślałem w bezsenne noce. Zacząłem pisać
nowe opowiadanie, żeby się sprawdzić, żeby potwierdzić. Nie wychodziło.
Zjadałem kilogramami cukier (jeszcze był bez kartek), wypijałem szklankami
wodę, aż brzuch niebezpiecznie się wydymał, a nic się nie kleiło.
Spieszyłem się, żeby napisać, żeby zaraz... Męczyłem się okropnie.
Niewyspanie sprowadzało napięcie nerwowe, które z kolei uniemożliwiało
oderwanie się od tego szaleńczego pędu myśli, wyzwolenia się od przymusu
"tworzenia". I kiedy byłem na najlepszej drodze, powiedzmy łagodnie,
do wyczerpania nerwowego, nadeszło honorarium. Dziesięć tysięcy złotych.
Honorarium przywróciło wiarę w moją wartość. Już nie będę zmieniał
pracy. Będę pracował w Prezydium, na razie, i pisał. Zostanę pisarzem,
prawdziwym. Decyzję tą postanowiłem uczcić, a nie myślałem o butach czy
płaszczu - to dobre może dla podreferendarza, a nie twórcy, ale o wielkiej
uczcie w gronie przyjaciół.
Z przyjaciółmi nie było kłopotu, czasy samotności minęły,
było ich multum. Były to jednak powierzchowne przyjaźnie, zrodzone
sukcesem. Zaprosiłem więc tylko: Leszka z Ari i Danusię z naszego
biura, koleżankę Ari. Zaprosiłem do Warszawy do Paradisu, nocnego
lokalu.
Jechałem praktycznie w ciemno. Nigdy w życiu nie byłem w nocnym
lokalu. Moje doświadczenia w tym zakresie ograniczały się do stołówek
Caritasu bądź knajp z obiadami popularnymi po 60 zł. Z książki "Zabłąkałem
się" trochę pamiętałem jak to wygląda, ale to była książka głównie o
prostytutkach i lokalach niemieckich.
Paradis mieścił się na Nowym Świecie i jak prawdziwy nocny lokal
otwierany był o 21.00. Przed drzwiami wygalonowany cerber, selekcjonujący
gości. Był moment, że obawiałem się czy nas wpuści. Bo chociaż dziewczyny
były bardzo eleganckie, to nasz wygląd trudno byłoby tym słowem określić.
Wytarte garniturki wystarczające z biedą na codzienny strój młodszych
referendarzy w biurze, tu wobec powszechnej wytworności, swoją biedą
wręcz raziły. Ale wpuścił. Nie wpuszczał, jak się okazało tylko samotnych
pań, które nie miały "licencji" na sprzedaż swoich wdzięków w tym
lokalu. Zapomniałem nawet z wrażenia, że daje się napiwek za otwarcie
drzwi, nie wołał jednak za nami. Nie dawałem jednak poznać
po sobie skrępowania i z pewną miną udawałem bywalca i konesera kuchni,
półgłosem czytając jadłospis. To ceremonialne studiowanie karty było naturalnie
przeznaczone dla dziewczyn, a nie kelnera. Czytałem też tylko polskie
nazwy, by nie strzelić gafy z wymową, ale tak naprawdę to zwracałem
uwagę tylko na ceny, trwożnie kalkulując czy wystarczy honorarium.
W końcu kręcąc nosem zakończyłem przedstawienie, zamawiając to co według
mnie najtańsze: butelkę wiśniówki i zimne mięso. Na razie - wielkopańsko
oświadczyłem, kiedy kelner w ukłonie czekał na ciąg dalszy. I rzeczywiście,
jak się potem okazało, wybrałem optymalnie. Najedliśmy się, napili,
zrobiłem wrażenie na dziewczynach, a zapłaciłem niecałe 4000 zł.
W Ari migdałowych oczach, kiedy patrzyła na mnie, zaczęły pojawiać
się zachęcające błyski, dobrze znane starym uwodzicielom.
Orkiestra zagrała, parkiet zaczął się obracać w jedną stronę, wisząca nad
nim, pokryta szkiełkami kula w drugą, zaczęliśmy tańczyć. Ta kręcąca się
kula, wywoływała niecodzienne wrażenie, rzucając różnokolorowe refleksy.
Parkiet i kula. Można było stać w miejscu, a człowiek jak na karuzeli
okręcał się wokół sali, i znajdował się ciągle w innym miejscu, o innej
barwie: czerwonej, zielonej, żółtej, jak w cyrku. Danusia drobna,
figurki wysuszonej, typu deska, tańczy sztywno bez specjalnego zapału,
jak każdy kto nie wyczuwa rytmu. Nie ma nawet do czego się przytulić,
ale przy stoliku stara się. Uśmiecha się i moje toasty spełnia bez
sprzeciwu do końca. Aż wzbudza podziw. Takie nieduże to, a tyle wódy
się mieści... Ari zupełnie inna. W tańcu opiera się biustem i czuje
się jej okrągłe mocne uda. Z niebieskich oczu zalotne uśmiechy rozsiewa
obrotowo, jak morska latarnia, bawi się. To już nie jest ta dumna,
nieprzystępna Ari, to już oswojona Irena (takie prawdziwe imię).
Policzek o policzek, zaczyna się łasić. A policzki azjatyckie, wystające,
a skóra na nich gorąca. Trudno utrzymać temperaturę człowieczkowi.
Około pierwszej musimy wychodzić, niestety. WKD już dawno (od 23.00) nie
chodzi pozostaje tylko pociąg o 1.30. Następny o 4.00. Szkoda
niedzieli. Zapraszam na majówkę, chociaż to już początek października
ale jeszcze bardzo ciepło, wypuścimy się gdzie...