Rano, po gimnastyce, zapisano mnie w książkę chorych do lekarza.
Po śniadaniu, krótkim szeregiem, pomaszerowaliśmy na izbę chorych.
Było nas trzech: ja i dwóch z innych plutonów, a na czele podoficer
służbowy. Zanim ruszyliśmy podał komendę baczność i badawczo spojrzał
po nas:
- Radzę wam dobrze zastanowić się, czy rzeczywiście wasze choroby
wymagają pomocy lekarskiej, może który zrezygnuje?
Przez chwilę panowało milczenie - żaden z nas się nie odezwał.
- No dobra, jak tak to: "krokiem marsz" - kapral wydał komendę i
sam ruszył z grubą księgą pod pachą przodem.
Weszliśmy do małej poczekalni, gdzie było już pełno podobnych
do nas cierpiętników. Śmierdziało karbolem, niemytymi, młodymi ciałami
i spoconymi onucami. Okna nikt nie otwierał, bo na dworze był mróz,
a wojskowa wiara przestrzegała ściśle powiedzenia, że od smrodu jeszcze
nikt nie umarł, a od zimna zginęła cała armia napoleońska. Zresztą
jak można ziębić, kiedy tu sami chorzy. Nasz kapral wszedł do gabinetu
i słyszeliśmy przez niedomknięte drzwi jak składał meldunek:
- Obywatelu poruczniku, melduję chorych ze szkolnej kompanii oficerskiej,
stan trzech - po czym wyszedł, ale już bez książki, i usiadł na skwapliwie
zrobionym mu miejscu na ławie.
Żołnierze, przeważnie rekruci, nie wiedzieli jak się wobec
szarży zachować: czy stać czy może usiąść. Co śmielsi znowu usiedli
na brzegu ławy, niepewni, skrępowani. Kapral rozparł się szeroko,
utkwił wzrok w suficie i cicho pogwizdywał. Pacjentów było dużo ale
szło bardzo szybko. Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy wyjrzał żołnierz
- sanitariusz i zawołał:
- Szkolna kompania! Kapral poderwał się z ławy.
- Wszyscy razem wchodzić - zarządził sanitariusz.
Weszliśmy i stanęliśmy w szeregu przed biurkiem. Siedział za nim
mały, grubasek o nalanej twarzy, z przedziałkiem czarnych włosów
na głowie. Spod rozpiętego fartucha wyglądały guziki oficerskiego
munduru. Siedział niedbale, bokiem do biurka, z nogą założoną jedna
na drugą. Kapral stanął z przodu naszego szeregu, trochę bokiem,
a za nami, przy szafce z medykamentami, w pogotowiu stał żołnierz
- sanitariusz.
- No, co wam jest - badawczo spojrzał lekarz - oficer na pierwszego.
Elew skrzywił się i pochylił jeszcze bardziej, a że chłop był ze
strzelców, wysoki jak tyka, wyglądał teraz jak pałąk pełen boleści.
- Boli mnie żołądek, oj, jak boli - jęknął przejmującym głosem. Nalana
twarz lekarza stężała, jakby zastygła, zamarzła.
- A cóż to za historia, mówić się jeszcze nie nauczył, a chorować
się zachciewa - ryknął niespodziewanie.
Struchleliśmy. Od razu noga przestała mnie boleć. Nie wiedziałem
o co chodzi, ale czułem, że atmosfera robi się niedobra.
- Co wam, maminsynku, języka zapomnieliście w gębie i do obywatela
porucznika nie wiecie jak się zwracać - huknął z boku, ale dużo ciszej,
przez subordynację, kapral.
Elew załypał oczami, widząc, że to nie przelewki i widać było, że
przez chwilę intensywnie myśli. Nagle oczy przestały mu latać, wyprostował
się i mocnym głosem wypalił:
- Obywatelu poruczniku, elew Zieliński ze szkolnej kompanii oficerów
rezerwy melduje ból brzucha.
- Brzuch was boli - wycedził lekarz przez zęby.
- Tak jest - zawołał Zieliński pełen nadziei, która zaraz potem
zamieniła się w rozpacz.
- Sanitariusz - zawołał lekarz - podwójną porcję rycyny, a wy -
zwrócił się do naszego kaprala - wpiszcie: symulant, do ukarania
- i nie czekając na efekt diagnozy spojrzał na następnego - a wy?
Tymczasem sanitariusz odmierzył pół szklanki rycyny i z dziką satysfakcją
pilnował, żeby Zieliński dokładnie ją wypił.
- Nie martwcie się - zasyczał kapral, będziecie mieli blisko, bo
dostaniecie tydzień sprzątania sracza poza kolejnością.
Zieliński zbladł i nogi się pod nim ugięły, a już miał nadzieję,
że będzie mógł trochę dłużej pospać. Następny, do którego padło
pytanie, wyprostował się, i ku naszemu zdumieniu zameldował, że już
jest zdrowy.
- Sanitariusz, delbetę - zadecydował lekarz. Jak ktoś zdrowy przychodzi
do lekarza, to znaczy, że jest chory - wyjaśnił. Do surowego ukarania
za próbę symulacji - podyktował kapralowi do księgi. Przyszła
kolej na mnie. Drżącym głosem zameldowałem o swojej nodze.
- Celowo źle owinęliście onucą, co? - zasyczał wstępnie - chodzić
nie możecie, a czy wiecie, że za to w wojsku idzie się pod sąd? To
jest sabotaż! Wbił we mnie taki wzrok, jakbym mu ojca albo
matkę zabił.
Przestraszyłem się teraz na dobre, ale widząc, że to nie przelewki,
zdobyłem się na odwagę.
- Melduję obywatelu poruczniku, że chodzić mogę i wiernie służę
ojczyźnie, tylko naprawdę mnie boli, i to coraz więcej. Boję się,
że jak tak dalej będzie, nie będę mógł być żołnierzem, a przynajmniej
wypełniać dobrze postawionych przede mną zadań - zamilkłem, tylko
patrzyłem dalej w jego straszny wzrok oddanie, ale z godnością -
jak mówi regulamin.
Przekrzywił głowę, wzrok jakby mu zelżał i ku ogólnemu zdziwieniu
nie ryknął, tylko powiedział:
- Zzujcie but.
Ściągnąłem. Powiało fetorem nie pranej przez tydzień onucy, ale
na nikim to wrażenia nie zrobiło, wszyscy byli widać przywyknięci
do takich zapachów. Nachylił się i powiedział:
- Poruszajcie no stopą. Poruszałem i odważyłem się powiedzieć
nie pytany:
- Jak ruszam to jakby mi coś chrobotało, o tu, ująłem się nad kostką
- smaru nie ma, czy co? - próbowałem zażartować, ale nikt się nawet
nie uśmiechnął.
- Załóżcie but. Lekarz odchylił się lekko w tył i wydął wargi. Widać
było, że się zastanawia. Kapral sięgnął po obsadkę z piórem i umoczył
ją świeżo w kałamarzu na biurku, gotowy do zapisu, ale zapisu nie
było.
- No dobra -lekarz zabębnił palcami po stole - sanitariusz, dajcie
mu dwie aspiryny i niech je zażywa trzy razy dziennie. Odmaszerować.
Kapral podał komendę "baczność" i wyszliśmy z gabinetu.
- Ale ci się udało - zaszeptali moi towarzysze.
- Głupi - odpowiedziałem, mnie naprawdę boli noga i chodzić nie
mogę.
- Obywatelu kapralu, ile mam dni zwolnienia od zajęć, zapytałem,
żeby podkreślić ważność mojej choroby.
- Wy się cieszcie, że do pierdla nie pójdziecie, a nie gadajcie
tu o zwolnieniu - zgasił mój nikły cień nadziei na ewentualną godzinkę
snu dłużej.
Chodziłem więc z bolącą nogą na ćwiczenia - pastylek starczyło do
obiadu, jako że były tylko dwie - i w końcu samo przeszło. Co też człowiek
nie wytrzyma, sam sobie z tego nie zdaje sprawy.
Zima była już w pełni, a myśmy szybkimi krokami zbliżali się
do przysięgi. Kroki może nie były tyle szybkie, co długotrwałe i
uciążliwe - maszerowaliśmy po osiem godzin dziennie, nie licząc najrozmaitszych
marszów, domarszów itp., a wszystko po to, "żeby jak najlepiej wypaść".
Do przysięgi przystępował cały młody rocznik z pułku, a ostatecznie
my nie byle co, tylko "oficerska szkoła", więc musimy lepiej od innych,
tak, żeby po samym kroku, po samym wyglądzie, kto tylko spojrzy,
powiedział, oto idą elewi ze szkolnej kompanii oficerów rezerwy -
podbechtywano nam ambicję. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo
od naszych chęci najmniej zależało, czy ćwiczyliśmy osiem, czy dziesięć
godzin dziennie. Czekaliśmy jednak na przysięgę z nadzieją i niecierpliwością.
Chodziły pogłoski, że już nam włosów nie będą ścinać i będzie można
na przepustki chodzić, bo będziemy prawdziwymi żołnierzami. Ale to
wszystko niestety były znów plotki. Przed samą przysięgą zaprowadzono
nas wszystkich do fryzjera, który znowu wygolił nam głowy do samej
skóry.
- Mózgi nam zmarzną - próbowaliśmy żartować, kiedy ziąb ciągnął
po gołych czaszkach. Nie pomagało nawet najgłębsze naciąganie wytartych
polówek.
- Żołnierzowi nie potrzeba mózgu, jeszcze by zaczął myśleć, a to
w wojsku jest czynnością najmniej pożądaną - tłumaczono z urzędu,
i od fryzjera nie było apelacji. Cały czas mojej w tej piechocie
służby, to jest do głębokiej wiosny, regularnie co miesiąc fryzjer
niszczył ten skromny meszek którym pokrywała się czaszka. Z zazdrością
patrzyliśmy na podoficerów i żołnierzy ze starszego rocznika, którzy
zazwyczaj zatrudnieni w sztabach, mając władnych protektorów, mieli
przywilej noszenia krótkich włosów... Chociaż trzeba przyznać, z
szeregowymi różnie bywało, czasami ten przywilej znikał, bo albo
zmienił się przełożony lub jaki nadgorliwy oficer dyżurny złapał
i patrzymy, a po fryzurze ani śladu. Świeci goła glaca jak u rekruta
i facet siedzi w koszarach, choć tam, w sztabach, przepustek ile
się chce. Siedzi facet, bo się wstydzi swoją jajowatą czaszkę pokazać
ukochanej. Nam na pociechę zostało powszechnie powtarzane twierdzenie,
że takie strzyżenie na zero, robi bardzo dobrze na włosy, które się
wzmocnią i odrosną piękną czupryną. Jeszcze jeden z wojskowych mitów.
Sam widziałem, już potem, w innej jednostce, jak u kilku włosy wcale
nie odrosły. Głowy pokryły się tylko puchem, podobnym do takiego,
jakie mają młode gęsi. Mnie na szczęście odrosły, choć już nie takie jak
poprzednio.
Przed przysięgą zaczęto wzywać nas kolejno do Informacji na
przesłuchanie. Nie wiadomo było o co chodzi, bo nikt nie chciał zdradzić,
o co go pytali, o czym mówili. Każdy zbywał: pójdziesz, zobaczysz, sam
się dowiesz. Dopiero po pewnym czasie domyśliłem się, że chodziło
o selekcję: kto może zostać oficerem, a kogo do zwyczajnej służby,
a nawet do kopalni. Naturalnie jedynym kryterium selekcji były nie
zdolności czy wyniki osiągnięte w szkoleniu, lecz pochodzenie społeczne.
Inaczej, uznanie czynnika politycznego, w tym przypadku oficera
informacji, który decydował o dalszym losie człowieka według swojego
humoru. Nie odczuwałem strachu, nie zależało mi na stopniu oficerskim,
zaniepokojenie wywoływała jedynie perspektywa przedłużenia służby.
O wydaleniu do kopalni wtedy nie myślałem. Dwa i pół roku, to doprawdy
straszna perspektywa, wielki szmat czasu, rozmyślałem, kiedy po kolacji,
późnym wieczorem, szedłem na przesłuchanie. Jestem dopiero niecałe
trzy miesiące, a wydaje się, że jestem już od zawsze, i poprzednie
moje życie było tylko snem. Użalam się nad sobą i wpadam w coraz
to większy niepokój. Nie daj Boże takiej męki jeszcze przez dwa lata.
Przed wejściem do sztabu zatrzymuje mnie wartownik:
- Stój koleś, czego tu!
"Koleś". Ta forma zwracania się do siebie między szeregowcami jest
jakąś skrytą formą manifestacji jedności, wobec pozostałych, podoficerów
i oficerów. Solidarności tych, co liczą dni do odejścia do cywila.
Odrębności wobec tych, którzy liczą dni do pierwszego, do wypłaty.
Stosując definicję Marksa o klasach, można by powiedzieć, że "kolesie"
tworzą klasę "żołnierzy w służbie czynnej". Wyjaśniam koleżeńskim
tonem cel mojego przybycia. Kiwa współczująco głową i wskazuje pobliskie
drzwi w korytarzu, obite grubą blachą. Podchodzę i nie wiem, pukać
czy nie. Takie grube, to kto tam usłyszy moje pukanie, ale z drugiej
strony, wejść tak, bez pukania, może być niedobrze... Może z góry
wytworzyć wobec mnie nieprzyjemną atmosferę. Decyduję się pukać.
Delikatnie palcem w blachę, a tu w ciszy korytarza, rozchodzi się tak,
jakby kto łomem walił. Drętwieję ze strachu, że zaraz posypią się joby,
że taki nędzny elew, a tak hałaśliwie sobie poczyna, ale cisza, tylko
po chwili słaby, jakby z dalekiej odległości, zamierający głos:
- Wejść!
Pokoik był mały i sprawiał wrażenie ciemnego, pomimo jasno
palącej się lampy stojącej na biurku. Być może wrażenie to wywoływało
światło lampy, które przyciśnięte od góry szerokim, okrągłym, metalowym
kloszem, nie sięgało powyżej głowy stojącego człowieka. Sufit i górna
część ścian tonęła w mroku. Poniżej, w oślepiającym, białym kręgu
ostrego światła, jak na cyrkowej arenie, stało biurko, przed nim
puste krzesło, a za biurkiem, zanurzony w półcieniu, siedział mężczyzna
w mundurze bez dystynkcji. Stojąc, widziałem to wszystko jakby z
dużej wysokości, jakby z oddalenia, tak jak się patrzy na scenę w
teatrze, z ciemności, bezpiecznie - ostry, jasny, świetlny dysk nie
sięgał moich oczu. Powoli czuję, jak opuszcza mnie trema, nabieram
pewności siebie. Więc już bez drżenia w głosie zameldowałem się siarczyście:
- Obywatelu ... i tu zająknąłem się. Obywatel miał mundur oficerski
ale nie miał stopnia. Język wyćwiczony w recytowaniu automatycznych
meldunków zaciął się, nie wiedząc co wstawić. Poruczniku? Kapitanie?
A może szarża, o jakiej strach pomyśleć - major? Stałem bezradny
i czułem, jak mój spokój, pomimo, że jeszcze cały czas miałem głowę
w cieniu, mnie opuszcza. Wreszcie dosłyszałem powolny, rozciągający
słowa, jakby mówił to osiemdziesięcioletni flegmatyk, głos:
- Zwracajcie się do mnie obywatelu oficerze. (Oficerowie informacji
nie nosili przy mundurze dystynkcji). Zacząłem jeszcze raz:
- Obywatelu oficerze, elew taki a taki ... dalej meldunek popłynął
jak górski potok. szybko, głośno, zgodnie z regulaminem. Patrzyłem
przy tym wytrwale i z godnością za biurko, chcąc uchwycić wzrok przełożonego,
bo każdy oficer jest przełożonym tego, do którego zostaje odkomenderowany.
Ale na próżno. Oficer nie patrzył na mnie i poprzez smugę dzielącego nas
światła widziałem jedynie jego duże, mięsiste powieki, przysłaniające
krowie oczy, spuszczone na leżącą przed nim tekturową teczkę z wypisanym
na okładce, czarnym tuszem, moim nazwiskiem. Tyle zdążyłem zauważyć
w czasie gdy język klepał meldunek, a oczy "szukały" wzroku przełożonego.
Kiedy skończyłem, dosłyszałem znowu głos, wolny, przeciągły, jak
ziewającej w oborze krowy:
- Siadajcie. Krzesło było tylko jedno i stało w odległości
pół metra od biurka. Nie było wątpliwości, że jest ono przeznaczone
dla mnie. Usiadłem. I nagle znalazłem się w kręgu tak jaskrawego
światła, że aż oczy musiałem zmrużyć. Lampa w pierwszej chwili kłująco
oślepiła, ale i potem, kiedy do pewnego stopnia oczy zaadoptowały
się, nie widziałem nic poza krawędzią biurka i podstawą lampy. Przestrzeń
poza nią, przed chwilą jeszcze widoczna w półcieniu, teraz była głęboką
czernią. Zrozumiałem teraz całą przebiegłość konstrukcji tej lampy.
Klosz nie był wyraźnie ustawiony, tak jak stosuje to milicja czy
UB na przesłuchaniach, nie. Stał niby normalnie, a przecież nie mogłem
dojrzeć nawet zarysów twarzy, podczas gdy ja byłem oświetlony do
najmniejszego pieżka. Poczułem się nagi, bezbronny. Wiedziałem, że
najmniejsze drgnięcie mojej powieki nie ujdzie uwagi mojego rozmówcy, i
że on potrafi z tego wyciągnąć wnioski. Nie wiedziałem jeszcze o
co chodzi, ale czułem niepokój. Cztery lata Polski Ludowej nauczyło
już swoich obywateli, że obowiązkiem ich jest udowadniać, że są niewinni,
bo potencjalnie, według władzy, każdy jest wrogiem państwa. Różnica
między obywatelami polega tylko na tym, że jedni są sprytniejsi i
bardziej umiejętnie się kryją, a inni są bardziej nieudolni. Ale
każdy jest wrogiem, w to władza nie wątpi. Tak i ja siedziałem i
czekałem, czemu mam zaprzeczać i czego się wypierać. Siedziałem
więc w milczeniu i słuchałem tylko dobiegającego zza biurka powolnego
sapania i szelestu przekładanych papierów. Nie wiem dlaczego, ale
skojarzyły mi się te odgłosy z dźwiękami, jakie usłyszeć można w nocy
w oborze. Może te bawole oczy, które zdążyłem poprzednio zauważyć,
nasunęły mi takie właśnie wspomnienie, może ... Dość, że wyobraziłem
sobie przez chwilę, że tam za biurkiem siedzi byk. Mądry byk, coś
w rodzaju potwora z Krety, Minotaura, i przegląda wykaz dziewic,
dostarczonych mu na pożarcie. Jestem dostawcą, i jak która mu się
nie spodoba, może być łykowata, albo nie tak pachnąca, skażona nasieniem
męskim, to może mi wtedy wymierzyć chłostę ogonem, albo rogiem w brzuch.
Siedzę bezbronny i nawet nie mogę dojrzeć, co jego oblicze zwiastuje.
Pochwałę czy srogą karę. Głośniejsze chrząknięcie przywoływało mnie
do przytomności. Nadstawiłem bacznie uszu i zgodnie z oczekiwaniem
usłyszałem wypowiedziane w denerwującym, powolnym tempie zdanie:
- Powiedzcie swój życiorys. Poczułem przy tym niewidoczny dla mnie,
ciężki wzrok jego krowich ślepi, wbitych w moją obnażoną światłem
twarz. Zrozumiałem, że nie wolno mi nawet pomyśleć o tym co się dzieje
w mojej duszy, żeby nie wyjawić tego na zewnątrz. Wydać się to może
paradoksalne, ale jest to jedyna droga obrony, pomyślałem. Trzeba
swoje ja unicestwić, zapomnieć o nim. Nigdy go nie było. Żadnych
refleksji, żadnych skrupułów. Wbrew prawom ludzkim i boskim. Wbrew
uczuciom i wewnętrznej moralności. Teraz nie ma tego wszystkiego.
Jest tylko to, co w życiorysie. Tam, na tym kawałku papieru formatu A-4,
pokratkowanym, stworzyłem siebie takiego, jakim teraz być muszę.
Życiorys, ten aktualny, złożyłem w WKR przed wcieleniem do wojska i teraz
muszę słowo po słowie sobie przypominać. Nie wolno, jestem już na tyle
doświadczony, zmienić nawet przecinka. Uruchamiam w swojej duszy specjalną
płytkę pamięci, z której dokonuje się teraz odczyt tego mojego nowego
życia. Sam nie wiem dlaczego wydaje mi się, że wykrycie prawdy, mojej
prawdy, będzie równoznaczne z końcem mojego życia. A przecież, obiektywnie
rzecz biorąc, groziła mi najwyżej kopalnia. Po dwóch, trzech latach
mógłbym wyjść i dalsze życie przede mną. Ale boję się. Może dlatego, że
nikt mi nie powiedział, że służenie w kompanii oficerów rezerwy nie jest
jedyną alternatywą na życie... Pisząc życiorys w WKR przezornie zmieniłem
zawód ojca przed wojną. Nauczony doświadczeniem jeszcze w Zamościu,
kiedy starałem się do zawodowej szkoły oficerskiej, a wyjawienie,
że ojciec był pisarzem gminnym spowodowało odrzucenie - jako obce
klasowo, napisałem teraz, że był robotnikiem budowlanym. Jak
to robotnikiem, a gdzie pracował. - Różnie, robię smutną minę - tam
gdzie praca była. Jeździliśmy po Polsce za pracą. Jak pracował, to
było co jeść, ale najczęściej to bardzo biedowaliśmy - rozczulam
się, bo przypominam sobie jak się człowiek czuje, gdy zje raz na
dzień albo wcale. Głos mi się łamie, dramatycznie go zawieszam, niby
to ze wzruszenia...
- Nu, ale powiedzcie, gdzie on tak pracował?
- Mały byłem, nie wiem, ale pamiętam, że mieszkaliśmy w Żelechowie
i w Garwolinie...
- Nu, a jak jego rodzina?
Teraz jest moda w wojsku na rusycyzmy, dlatego to "nu". Największe
poważanie mają ci, co potrafią pół po rusku, pół po polsku gawarit'.
Podobnie jak w średniowieczu była moda wśród szlachty na łacinę... Tylko
mała różnica. Łacina to kultura, to dorobek całej cywilizacji. Zapewniam,
że nie mam żadnej żyjącej rodziny oprócz matki.
- I za granicą też?
- Naprawdę. Wtedy się cieszyłem, że "za granicą" nie mam nikogo,
bo któż mógł przypuszczać, że za sześć lat ten brak rodziny za granicą
będzie raczej powodem do smutku. Pytanie o rodzinę wraca jak
bumerang: rodzina co robi - pierwsze, rodzina za granicą - drugie.
W duchu cieszę się, że nie mam rzeczywiście żadnej rodziny. Nie muszę
opowiadać. Inaczej łatwiej byłoby się zaplątać, a tak nie ma - nie
ma - jak w sklepie socjalistycznym.
Czas płynie - walka trwa. Ale już się nie boję. Wierzę w to,
co napisałem i staram się takim być. Widać, że szczerość bije z mojej
twarzy, bo w końcu słyszę:
- Nu, to może byśmy skończyli, napiszcie tylko jeszcze...
życiorys. Podsuwa mi kartkę papieru i pióro, odkrywa kałamarz z atramentem.
- Przecież tam jest napisany - zauważam inteligentnie.
- Dobra, dobra, nawet się nie denerwuje - napiszcie jeszcze raz,
może wam się coś przypomni? Pamięć ludzka jest zawodna.