odc.19

 Rano, po gimnastyce, zapisano mnie w książkę chorych do lekarza. Po  śniadaniu, krótkim szeregiem, pomaszerowaliśmy na izbę chorych. Było nas  trzech: ja i dwóch z innych plutonów, a na czele podoficer służbowy. Zanim  ruszyliśmy podał komendę baczność i badawczo spojrzał po nas:
- Radzę wam dobrze zastanowić się, czy rzeczywiście wasze choroby wymagają  pomocy lekarskiej, może który zrezygnuje?
Przez chwilę panowało milczenie - żaden z nas się nie odezwał.
- No dobra, jak tak to: "krokiem marsz" - kapral wydał komendę i sam  ruszył z grubą księgą pod pachą przodem.
Weszliśmy do małej poczekalni,  gdzie było już pełno podobnych do nas cierpiętników. Śmierdziało karbolem,  niemytymi, młodymi ciałami i spoconymi onucami. Okna nikt nie otwierał, bo  na dworze był mróz, a wojskowa wiara przestrzegała ściśle powiedzenia, że  od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od zimna zginęła cała armia  napoleońska. Zresztą jak można ziębić, kiedy tu sami chorzy. Nasz kapral  wszedł do gabinetu i słyszeliśmy przez niedomknięte drzwi jak składał  meldunek:
- Obywatelu poruczniku, melduję chorych ze szkolnej kompanii oficerskiej,  stan trzech - po czym wyszedł, ale już bez książki, i usiadł na skwapliwie  zrobionym mu miejscu na ławie.
Żołnierze, przeważnie rekruci, nie  wiedzieli jak się wobec szarży zachować: czy stać czy może usiąść. Co  śmielsi znowu usiedli na brzegu ławy, niepewni, skrępowani. Kapral rozparł  się szeroko, utkwił wzrok w suficie i cicho pogwizdywał. Pacjentów było  dużo ale szło bardzo szybko. Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy wyjrzał  żołnierz - sanitariusz i zawołał:
- Szkolna kompania!  Kapral poderwał się z ławy.
- Wszyscy razem wchodzić - zarządził sanitariusz.
Weszliśmy i stanęliśmy w szeregu przed biurkiem. Siedział za nim mały,  grubasek o nalanej twarzy, z przedziałkiem czarnych włosów na głowie. Spod  rozpiętego fartucha wyglądały guziki oficerskiego munduru. Siedział  niedbale, bokiem do biurka, z nogą założoną jedna na drugą. Kapral stanął  z przodu naszego szeregu, trochę bokiem, a za nami, przy szafce z  medykamentami, w pogotowiu stał żołnierz - sanitariusz.
- No, co wam jest - badawczo spojrzał lekarz - oficer na pierwszego. Elew  skrzywił się i pochylił jeszcze bardziej, a że chłop był ze strzelców,  wysoki jak tyka, wyglądał teraz jak pałąk pełen boleści.  - Boli mnie żołądek, oj, jak boli - jęknął przejmującym głosem.  Nalana twarz lekarza stężała, jakby zastygła, zamarzła.
- A cóż to za historia, mówić się jeszcze nie nauczył, a chorować się  zachciewa - ryknął niespodziewanie.
Struchleliśmy. Od razu noga przestała mnie boleć. Nie wiedziałem o co  chodzi, ale czułem, że atmosfera robi się niedobra.
- Co wam, maminsynku, języka zapomnieliście w gębie i do obywatela  porucznika nie wiecie jak się zwracać - huknął z boku, ale dużo ciszej,  przez subordynację, kapral.
Elew załypał oczami, widząc, że to nie przelewki i widać było, że przez  chwilę intensywnie myśli. Nagle oczy przestały mu latać, wyprostował się i  mocnym głosem wypalił:
- Obywatelu poruczniku, elew Zieliński ze szkolnej kompanii oficerów  rezerwy melduje ból brzucha.
- Brzuch was boli - wycedził lekarz przez zęby.
- Tak jest - zawołał Zieliński pełen nadziei, która zaraz potem zamieniła  się w rozpacz.
- Sanitariusz - zawołał lekarz - podwójną porcję rycyny, a wy - zwrócił  się do naszego kaprala - wpiszcie: symulant, do ukarania - i nie czekając  na efekt diagnozy spojrzał na następnego - a wy?  Tymczasem sanitariusz odmierzył pół szklanki rycyny i z dziką  satysfakcją pilnował, żeby Zieliński dokładnie ją wypił.
- Nie martwcie się - zasyczał kapral, będziecie mieli blisko, bo  dostaniecie tydzień sprzątania sracza poza kolejnością.
Zieliński zbladł i nogi się pod nim ugięły, a już miał nadzieję, że będzie  mógł trochę dłużej pospać.  Następny, do którego padło pytanie, wyprostował się, i ku naszemu  zdumieniu zameldował, że już jest zdrowy.
- Sanitariusz, delbetę - zadecydował lekarz. Jak ktoś zdrowy przychodzi do  lekarza, to znaczy, że jest chory - wyjaśnił. Do surowego ukarania za  próbę symulacji - podyktował kapralowi do księgi.  Przyszła kolej na mnie. Drżącym głosem zameldowałem o swojej nodze.
- Celowo źle owinęliście onucą, co? - zasyczał wstępnie - chodzić nie  możecie, a czy wiecie, że za to w wojsku idzie się pod sąd? To jest  sabotaż!  Wbił we mnie taki wzrok, jakbym mu ojca albo matkę zabił.
Przestraszyłem się teraz na dobre, ale widząc, że to nie przelewki,  zdobyłem się na odwagę.
- Melduję obywatelu poruczniku, że chodzić mogę i wiernie służę ojczyźnie,  tylko naprawdę mnie boli, i to coraz więcej. Boję się, że jak tak dalej  będzie, nie będę mógł być żołnierzem, a przynajmniej wypełniać dobrze  postawionych przede mną zadań - zamilkłem, tylko patrzyłem dalej w jego  straszny wzrok oddanie, ale z godnością - jak mówi regulamin.
Przekrzywił głowę, wzrok jakby mu zelżał i ku ogólnemu zdziwieniu nie  ryknął, tylko powiedział:
- Zzujcie but.
Ściągnąłem. Powiało fetorem nie pranej przez tydzień onucy, ale na nikim  to wrażenia nie zrobiło, wszyscy byli widać przywyknięci do takich  zapachów.  Nachylił się i powiedział:
- Poruszajcie no stopą.  Poruszałem i odważyłem się powiedzieć nie pytany:
- Jak ruszam to jakby mi coś chrobotało, o tu, ująłem się nad kostką -  smaru nie ma, czy co? - próbowałem zażartować, ale nikt się nawet nie  uśmiechnął.
- Załóżcie but. Lekarz odchylił się lekko w tył i wydął wargi. Widać było,  że się zastanawia. Kapral sięgnął po obsadkę z piórem i umoczył ją świeżo  w kałamarzu na biurku, gotowy do zapisu, ale zapisu nie było.
- No dobra -lekarz zabębnił palcami po stole - sanitariusz, dajcie mu dwie  aspiryny i niech je zażywa trzy razy dziennie. Odmaszerować.  Kapral podał komendę "baczność" i wyszliśmy z gabinetu.
- Ale ci się udało - zaszeptali moi towarzysze.
- Głupi - odpowiedziałem, mnie naprawdę boli noga i chodzić nie mogę.
- Obywatelu kapralu, ile mam dni zwolnienia od zajęć, zapytałem, żeby  podkreślić ważność mojej choroby.
- Wy się cieszcie, że do pierdla nie pójdziecie, a nie gadajcie tu o  zwolnieniu - zgasił mój nikły cień nadziei na ewentualną godzinkę snu  dłużej.
Chodziłem więc z bolącą nogą na ćwiczenia - pastylek starczyło do  obiadu, jako że były tylko dwie - i w końcu samo przeszło. Co też człowiek  nie wytrzyma, sam sobie z tego nie zdaje sprawy.

 Zima była już w pełni, a myśmy szybkimi krokami zbliżali się do  przysięgi. Kroki może nie były tyle szybkie, co długotrwałe i uciążliwe -  maszerowaliśmy po osiem godzin dziennie, nie licząc najrozmaitszych  marszów, domarszów itp., a wszystko po to, "żeby jak najlepiej wypaść". Do  przysięgi przystępował cały młody rocznik z pułku, a ostatecznie my nie  byle co, tylko "oficerska szkoła", więc musimy lepiej od innych, tak, żeby  po samym kroku, po samym wyglądzie, kto tylko spojrzy, powiedział, oto idą  elewi ze szkolnej kompanii oficerów rezerwy - podbechtywano nam ambicję. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo od naszych chęci najmniej  zależało, czy ćwiczyliśmy osiem, czy dziesięć godzin dziennie. Czekaliśmy  jednak na przysięgę z nadzieją i niecierpliwością. Chodziły pogłoski, że  już nam włosów nie będą ścinać i będzie można na przepustki chodzić, bo  będziemy prawdziwymi żołnierzami. Ale to wszystko niestety były znów  plotki. Przed samą przysięgą zaprowadzono nas wszystkich do fryzjera,  który znowu wygolił nam głowy do samej skóry.
- Mózgi nam zmarzną - próbowaliśmy żartować, kiedy ziąb ciągnął po gołych  czaszkach. Nie pomagało nawet najgłębsze naciąganie wytartych polówek.
- Żołnierzowi nie potrzeba mózgu, jeszcze by zaczął myśleć, a to w wojsku  jest czynnością najmniej pożądaną - tłumaczono z urzędu, i od fryzjera nie  było apelacji. Cały czas mojej w tej piechocie służby, to jest do  głębokiej wiosny, regularnie co miesiąc fryzjer niszczył ten skromny meszek  którym pokrywała się czaszka. Z zazdrością patrzyliśmy na podoficerów i  żołnierzy ze starszego rocznika, którzy zazwyczaj zatrudnieni w sztabach,  mając władnych protektorów, mieli przywilej noszenia krótkich włosów...  Chociaż trzeba przyznać, z szeregowymi różnie bywało, czasami ten  przywilej znikał, bo albo zmienił się przełożony lub jaki nadgorliwy  oficer dyżurny złapał i patrzymy, a po fryzurze ani śladu. Świeci goła  glaca jak u rekruta i facet siedzi w koszarach, choć tam, w sztabach,  przepustek ile się chce. Siedzi facet, bo się wstydzi swoją jajowatą  czaszkę pokazać ukochanej. Nam na pociechę zostało powszechnie powtarzane  twierdzenie, że takie strzyżenie na zero, robi bardzo dobrze na włosy,  które się wzmocnią i odrosną piękną czupryną. Jeszcze jeden z wojskowych  mitów. Sam widziałem, już potem, w innej jednostce, jak u kilku włosy  wcale nie odrosły. Głowy pokryły się tylko puchem, podobnym do takiego,  jakie mają młode gęsi. Mnie na szczęście odrosły, choć już nie takie jak  poprzednio.
 

 Przed przysięgą zaczęto wzywać nas kolejno do Informacji na  przesłuchanie. Nie wiadomo było o co chodzi, bo nikt nie chciał zdradzić,  o co go pytali, o czym mówili. Każdy zbywał: pójdziesz, zobaczysz, sam się  dowiesz. Dopiero po pewnym czasie domyśliłem się, że chodziło o selekcję:  kto może zostać oficerem, a kogo do zwyczajnej służby, a nawet do kopalni.  Naturalnie jedynym kryterium selekcji były nie zdolności czy wyniki  osiągnięte w szkoleniu, lecz pochodzenie społeczne. Inaczej, uznanie  czynnika  politycznego, w tym przypadku oficera informacji, który decydował o  dalszym losie człowieka według swojego humoru. Nie odczuwałem strachu, nie  zależało mi na stopniu oficerskim, zaniepokojenie wywoływała jedynie  perspektywa przedłużenia służby. O wydaleniu do kopalni wtedy nie  myślałem. Dwa i pół roku, to doprawdy straszna perspektywa, wielki szmat  czasu, rozmyślałem, kiedy po kolacji, późnym wieczorem, szedłem na  przesłuchanie. Jestem dopiero niecałe trzy miesiące, a wydaje się, że  jestem już od zawsze, i poprzednie moje życie było tylko snem. Użalam się  nad sobą i wpadam w coraz to większy niepokój. Nie daj Boże takiej męki  jeszcze przez dwa lata. Przed wejściem do sztabu zatrzymuje mnie  wartownik:
- Stój koleś, czego tu!
"Koleś". Ta forma zwracania się do siebie między szeregowcami jest jakąś  skrytą formą manifestacji jedności, wobec pozostałych, podoficerów i  oficerów. Solidarności tych, co liczą dni do odejścia do cywila.  Odrębności wobec tych, którzy liczą dni do pierwszego, do wypłaty.  Stosując definicję Marksa o klasach, można by powiedzieć, że "kolesie"  tworzą klasę "żołnierzy w służbie czynnej".  Wyjaśniam koleżeńskim tonem cel mojego przybycia. Kiwa współczująco głową  i wskazuje pobliskie drzwi w korytarzu, obite grubą blachą. Podchodzę i  nie wiem, pukać czy nie. Takie grube, to kto tam usłyszy moje pukanie, ale  z drugiej strony, wejść tak, bez pukania, może być niedobrze... Może z  góry wytworzyć wobec mnie nieprzyjemną atmosferę. Decyduję się pukać.  Delikatnie palcem w blachę, a tu w ciszy korytarza, rozchodzi się tak,  jakby kto łomem walił. Drętwieję ze strachu, że zaraz posypią się joby, że  taki nędzny elew, a tak hałaśliwie sobie poczyna, ale cisza, tylko po  chwili słaby, jakby z dalekiej odległości, zamierający głos:
- Wejść!
 Pokoik był mały i sprawiał wrażenie ciemnego, pomimo jasno palącej  się lampy stojącej na biurku. Być może wrażenie to wywoływało światło  lampy, które przyciśnięte od góry szerokim, okrągłym, metalowym kloszem,  nie sięgało powyżej głowy stojącego człowieka. Sufit i górna część ścian  tonęła w mroku. Poniżej, w oślepiającym, białym kręgu ostrego światła, jak  na cyrkowej arenie, stało biurko, przed nim puste krzesło, a za biurkiem,  zanurzony w półcieniu, siedział mężczyzna w mundurze bez dystynkcji.  Stojąc, widziałem to wszystko jakby z dużej wysokości, jakby z oddalenia,  tak jak się patrzy na scenę w teatrze, z ciemności, bezpiecznie - ostry,  jasny, świetlny dysk nie sięgał moich oczu.  Powoli czuję, jak opuszcza mnie trema, nabieram pewności siebie. Więc już  bez drżenia w głosie zameldowałem się siarczyście:
- Obywatelu ... i tu zająknąłem się. Obywatel miał mundur oficerski ale  nie miał stopnia. Język wyćwiczony w recytowaniu automatycznych meldunków  zaciął się, nie wiedząc co wstawić. Poruczniku? Kapitanie? A może szarża,  o jakiej strach pomyśleć - major?  Stałem bezradny i czułem, jak mój spokój, pomimo, że jeszcze cały czas  miałem głowę w cieniu, mnie opuszcza.  Wreszcie dosłyszałem powolny, rozciągający słowa, jakby mówił to  osiemdziesięcioletni flegmatyk, głos:
- Zwracajcie się do mnie obywatelu oficerze.  (Oficerowie informacji nie nosili przy mundurze dystynkcji).  Zacząłem jeszcze raz:
- Obywatelu oficerze, elew taki a taki ... dalej meldunek popłynął jak  górski potok. szybko, głośno, zgodnie z regulaminem. Patrzyłem przy tym  wytrwale i z godnością za biurko, chcąc uchwycić wzrok przełożonego, bo  każdy oficer jest przełożonym tego, do którego zostaje odkomenderowany.  Ale na próżno. Oficer nie patrzył na mnie i poprzez smugę dzielącego nas  światła widziałem jedynie jego duże, mięsiste powieki, przysłaniające  krowie oczy, spuszczone na leżącą przed nim tekturową teczkę z wypisanym  na  okładce, czarnym tuszem, moim nazwiskiem. Tyle zdążyłem zauważyć w czasie  gdy język klepał meldunek, a oczy "szukały" wzroku przełożonego. Kiedy  skończyłem, dosłyszałem znowu głos, wolny, przeciągły, jak ziewającej w  oborze krowy:
- Siadajcie.  Krzesło było tylko jedno i stało w odległości pół metra od biurka. Nie  było wątpliwości, że jest ono przeznaczone dla mnie. Usiadłem. I nagle  znalazłem się w kręgu tak jaskrawego światła, że aż oczy musiałem zmrużyć.  Lampa w pierwszej chwili kłująco oślepiła, ale i potem, kiedy do pewnego  stopnia oczy zaadoptowały się, nie widziałem nic poza krawędzią biurka i  podstawą lampy. Przestrzeń poza nią, przed chwilą jeszcze widoczna w  półcieniu, teraz była głęboką czernią. Zrozumiałem teraz całą przebiegłość  konstrukcji tej lampy. Klosz nie był wyraźnie ustawiony, tak jak stosuje  to milicja czy UB na przesłuchaniach, nie. Stał niby normalnie, a przecież  nie mogłem dojrzeć nawet zarysów twarzy, podczas gdy ja byłem oświetlony  do najmniejszego pieżka. Poczułem się nagi, bezbronny. Wiedziałem, że  najmniejsze drgnięcie mojej powieki nie ujdzie uwagi mojego rozmówcy, i że  on potrafi z tego wyciągnąć wnioski. Nie wiedziałem jeszcze o co chodzi,  ale czułem niepokój. Cztery lata Polski Ludowej nauczyło już swoich  obywateli, że obowiązkiem ich jest udowadniać, że są niewinni, bo  potencjalnie, według władzy, każdy jest wrogiem państwa. Różnica między  obywatelami polega tylko na tym, że jedni są sprytniejsi i bardziej  umiejętnie się kryją, a inni są bardziej nieudolni. Ale każdy jest  wrogiem, w to władza nie wątpi. Tak i ja siedziałem i czekałem, czemu mam  zaprzeczać i czego się wypierać.  Siedziałem więc w milczeniu i słuchałem tylko dobiegającego zza biurka  powolnego sapania i szelestu przekładanych papierów. Nie wiem dlaczego,  ale skojarzyły mi się te odgłosy z dźwiękami, jakie usłyszeć można w nocy  w oborze. Może te bawole oczy, które zdążyłem poprzednio zauważyć,  nasunęły mi takie właśnie wspomnienie, może ...  Dość, że wyobraziłem sobie przez chwilę, że tam za biurkiem siedzi byk.  Mądry byk, coś w rodzaju potwora z Krety, Minotaura, i przegląda wykaz  dziewic, dostarczonych mu na pożarcie. Jestem dostawcą, i jak która mu się  nie spodoba, może być łykowata, albo nie tak pachnąca, skażona nasieniem  męskim, to może mi wtedy wymierzyć chłostę ogonem, albo rogiem w brzuch.  Siedzę bezbronny i nawet nie mogę dojrzeć, co jego oblicze zwiastuje.  Pochwałę czy srogą karę.  Głośniejsze chrząknięcie przywoływało mnie do przytomności. Nadstawiłem  bacznie uszu i zgodnie z oczekiwaniem usłyszałem wypowiedziane w  denerwującym, powolnym tempie zdanie:  - Powiedzcie swój życiorys.  Poczułem przy tym niewidoczny dla mnie, ciężki wzrok jego krowich ślepi,  wbitych w moją obnażoną światłem twarz. Zrozumiałem, że nie wolno mi nawet  pomyśleć o tym co się dzieje w mojej duszy, żeby nie wyjawić tego na  zewnątrz. Wydać się to może paradoksalne, ale jest to jedyna droga obrony,  pomyślałem. Trzeba swoje ja unicestwić, zapomnieć o nim. Nigdy go nie  było. Żadnych refleksji, żadnych skrupułów. Wbrew prawom ludzkim i boskim.  Wbrew uczuciom i wewnętrznej moralności. Teraz nie ma tego wszystkiego.  Jest tylko to, co w życiorysie. Tam, na tym kawałku papieru formatu A-4,  pokratkowanym, stworzyłem siebie takiego, jakim teraz być muszę.  Życiorys, ten aktualny, złożyłem w WKR przed wcieleniem do wojska i teraz  muszę słowo po słowie sobie przypominać. Nie wolno, jestem już na tyle  doświadczony, zmienić nawet przecinka. Uruchamiam w swojej duszy specjalną  płytkę pamięci, z której dokonuje się teraz odczyt tego mojego nowego  życia. Sam nie wiem dlaczego wydaje mi się, że wykrycie prawdy, mojej  prawdy, będzie równoznaczne z końcem mojego życia. A przecież, obiektywnie  rzecz biorąc, groziła mi najwyżej kopalnia. Po dwóch, trzech latach  mógłbym wyjść i dalsze życie przede mną. Ale boję się. Może dlatego, że  nikt mi nie powiedział, że służenie w kompanii oficerów rezerwy nie jest  jedyną alternatywą na życie... Pisząc życiorys w WKR przezornie zmieniłem zawód ojca przed wojną.  Nauczony doświadczeniem jeszcze w Zamościu, kiedy starałem się do  zawodowej szkoły oficerskiej, a wyjawienie, że ojciec był pisarzem gminnym  spowodowało odrzucenie - jako obce klasowo, napisałem teraz, że był  robotnikiem budowlanym.  Jak to robotnikiem, a gdzie pracował.  - Różnie, robię smutną minę - tam gdzie praca była. Jeździliśmy po Polsce  za pracą. Jak pracował, to było co jeść, ale najczęściej to bardzo  biedowaliśmy - rozczulam się, bo przypominam sobie jak się człowiek czuje,  gdy zje raz na dzień albo wcale. Głos mi się łamie, dramatycznie go  zawieszam, niby to ze wzruszenia...
- Nu, ale powiedzcie, gdzie on tak pracował?
- Mały byłem, nie wiem, ale pamiętam, że mieszkaliśmy w Żelechowie i w  Garwolinie...
- Nu, a jak jego rodzina?
Teraz jest moda w wojsku na rusycyzmy, dlatego to "nu". Największe  poważanie mają ci, co potrafią pół po rusku, pół po polsku gawarit'.  Podobnie jak w średniowieczu była moda wśród szlachty na łacinę... Tylko  mała różnica. Łacina to kultura, to dorobek całej cywilizacji.  Zapewniam, że nie mam żadnej żyjącej rodziny oprócz matki.
- I za granicą też?
- Naprawdę.  Wtedy się cieszyłem, że "za granicą" nie mam nikogo, bo któż mógł  przypuszczać, że za sześć lat ten brak rodziny za granicą będzie raczej  powodem do smutku.  Pytanie o rodzinę wraca jak bumerang: rodzina co robi - pierwsze, rodzina  za granicą - drugie. W duchu cieszę się, że nie mam rzeczywiście żadnej  rodziny. Nie muszę opowiadać. Inaczej łatwiej byłoby się zaplątać, a tak  nie ma - nie ma - jak w sklepie socjalistycznym.
 Czas płynie - walka trwa. Ale już się nie boję. Wierzę w to, co napisałem  i staram się takim być. Widać, że szczerość bije z mojej twarzy, bo w  końcu słyszę:
- Nu, to może byśmy skończyli, napiszcie tylko jeszcze...  życiorys. Podsuwa mi kartkę papieru i pióro, odkrywa kałamarz z  atramentem.
- Przecież tam jest napisany - zauważam inteligentnie.
- Dobra, dobra, nawet się nie denerwuje - napiszcie jeszcze raz, może wam  się coś przypomni? Pamięć ludzka jest zawodna.

do 20n