Przed samą przysięgą założyliśmy nowe mundury i płaszcze. Nazywało się to umundurowanie "wyjściowym", a że było nowe, z grubego sukna, było bardzo ciepłe, naturalnie w porównaniu do wytartych, codziennych mundurów. Szkoda tylko, że nie można go było używać w czasie ćwiczeń, bo wtedy najbardziej się marzło. Nie wolno było mieć żadnych podkoszulek, swetrów, skarpet, szalików. Tylko cienka, sprana koszula i wytarty mundur, a jeszcze cieńszy od niego płaszcz. Wszystko nawet jesiennego wiatru nie zatrzymywało, a co dopiero, jak powiało przy minus piętnastu, brrr. Na wspomnienie tego okresu przez całe życie telepią mnie dreszcze. Na przysiędze wystąpiliśmy więc w grubych mundurach i płaszczach i byłoby fajnie, gdyby te mundury nie piły w szyję. Po kilku minutach mieliśmy już na szyi czerwone pręgi od kołnierzy i obrót głową był prawdziwą męką. Ale co to kogo obchodziło. Kadra nosiła szaliki... W głowy było za to zimno, bo ubrano nas w czapki garnizonowe, które były dużo cieńsze od polówek. Nasze łysiny czerwieniały od mrozu, aż ciarki szły od kręgosłupa i czuło się zimno wszędzie, zważywszy, że w głowie cały sztab się mieści. Jemu zimno, to i zimno wszystkim członkom. Naturalnie opryszczyło mnie febrą dokumentnie, i została ona nawet uwieczniona na moim urzędowym, do wojskowej legitymacji robionym zdjęciu, jako znak szczególny. Goła, bez włosów głowa, nawet foremna, okrągła, nie można powiedzieć, dwoje zapadniętych, gorejących głodem oczu i potężny strup na wardze. Taki konterfekt przedstawia fotografia z tamtych lat. Czapki były zimne, ale za to ciężkie, z ostrymi kantami. Niby wieniec męczeństwa.
Przysięga przebiegała nijako. Był pochmurny, sypiący śniegiem dzień. Ziąb dokuczliwy i wszyscy spieszyli się, żeby to mieć jak najszybciej za sobą. Czekało na każdego sto gram wódki. Więc sama przysięga, jakieś przemówienia i defilada. Poszliśmy źle, bo na drodze zamarzły koleiny i nogi nam się ślizgały po grudzie, wytrącając z rytmu. Karabiny z pochylonymi sztykami, zgodnie z ruską musztrą, chwiały się niebezpiecznie, i tylko dużemu szczęściu należało zawdzięczać, że ktoś komuś sztykiem drugiej dziury w dupie nie wywiercił. Przyjechało kilkadziesiąt osób, jak zwykle, no i dla nich otworzono specjalnie świetlicę z kantyną, gdzie można było w drodze specjalnego zezwolenia wydanego przez dowódcę, obejmującego tylko zaprzysiężonych żołnierzy, spędzić cztery godziny, w tym czas obiadu. Od dwunastej do szesnastej. W takiej sytuacji większość tych co mieli gości, rezygnowała z obiadu, ku zadowoleniu pozostałych, jako że przydział był na cały stan i wynosił sto gramów czystej wódki dla każdego.
Do mnie wbrew oczekiwaniom przyjechała Helenka. Nie zapraszałem
jej, a tylko zawiadomiłem, że taka ma być u nas "impreza", no i zrobiła
mi niespodziankę. Witałem ją z mieszanymi uczuciami. Byłem zły, bo
miejsce i sceneria nie były odpowiednie do spotkania z nią, a do
tego ten mój wygląd i samopoczucie, okropne. W głowie miałem cały
czas szum taki, że prostej myśli, składającej się z większej niż
cztery ilości słów nie mogłem wypowiedzieć. Do tego jeszcze ciepłe
powietrze świetlicy, w której kącie usiedliśmy, spowodowało, że odtajał
mi nos. Lało się teraz z niego jak z rynny w czasie odwilży, co pogarszało
mój i tak już fatalny nastrój. Z drugiej strony byłem dumny, że przyjechała
do mnie taka dziewczyna, która budziła ogólną uwagę i podziw. Ładna,
elegancka, w czarnym a'la foki futerku, z bujnymi, hebanowymi, wymykającymi
się spod futrzanej czapeczki włosami, wyglądała na jakąś grandessę
z hiszpańskiej ambasady, a nie na skromną urzędniczkę z Rady Narodowej.
Świetlica była pełna. Siedliśmy w kącie pod ścianą na taboretach,
rozstawiając na podłodze wiktuały przywiezione przez Helenkę. O tym,
żeby dopchać się do któregoś stolika, nie mogło być mowy. Helenka
rozpięła futro, o położeniu, czy powieszeniu go gdziekolwiek też
nie można było marzyć. Sala była dość obszerna lecz była to jedyna,
gdzie przyjezdni w jednostce mogli przebywać, a na dworze śnieg i
mróz, tak więc siedzieli wszyscy jedni na drugich, w smrodzie i kłębach
tytoniowego dymu. Nie sprzyjało to intymnym rozmowom, bo zawsze ktoś
podochocony już alkoholem uważał za swój obowiązek wtrącić się do
rozmowy, jakby obawiając się, że będziemy się nudzić. I tak co chwila
rozbijano nam tą z trudem tworzoną cienką mgiełkę nastroju. Jedliśmy
przywiezione przez Helenkę kabanosy, czekoladę i popijaliśmy winem
z butelki. O kubkach marzyć nie można było, a co dopiero o kieliszkach.
- Nie jest tak źle - próbowała się uśmiechnąć Helenka, dotykając
szyjką ukarminowanych warg - zresztą wiesz, nie spodziewałam się
niczego lepszego. Ot tak, jak dla bydła - z oczu znowu popłynęły
jej łzy. Od chwili, kiedy spotkała mnie przed świetlicą, cały czas
oczy, jej śliczne, czarne oczy, miała mniej lub bardziej wilgotne.
A co się uśmiechnęła, tym większe łzy. W końcu nie wiedziałem, czy
to śmiech czy skurcz płaczu. Miałem za złe, że się tak wykosztowała,
bo przecież wiedziałem, jak skromnie żyje, i co znaczy dla niej każda
zarobiona złotówka. Sam ostatnio dostałem honorarium za wysłany jeszcze
z "cywila" utwór o kołchozach, a było to honorarium ponad 760 złotych
(miesięczna pensja Helenki), toteż nareszcie mogłem sobie pozwolić
na smalec z kantyny, papierosy czy żyletki. Dotychczas, sześć złotych
żołdu miesięcznie musiało wystarczyć na wszystko - począwszy od pasty
do butów, papierosów, na znaczkach na list skończywszy. Suma ta była
iście humorystyczną zważywszy, że dziesięć sztuk papierosów Triumf
kosztowało 1.20, a jedna żyletka - pięćdziesiąt groszy. Przy czym
golenie się drugi raz tym samym ostrzem uważane było za bohaterstwo.
Naturalnie zdawałem sobie sprawę, że to chyba ostatnie moje honorarium
i muszę pieniądze oszczędzać, nie mniej nie mogłem się powstrzymać
od kupienia w kantynie co jakiś czas smalcu. A na samym suchym, razowym
chlebie czułem, że wyraźnie słabnę, że uciekają ze mnie siły. Coraz
częściej robiło mi się, bez żadnego powodu, słabo i byłem bliski
omdlenia. Biorąc to wszystko pod uwagę próbowałem, wieczorami po
capstrzyku, za specjalnym pozwoleniem dowódcy plutonu, coś tworzyć,
ciągle bowiem brzęczały mi w uszach słowa: "wojsko kolego, to morze
tematów, tam dopiero będziecie mogli swój talent rozwijać...". Jakoś
jednak nie mogłem go rozwinąć. W głowie szumiało i nie mogłem żadnej
sensownej myśli napisać. A najczęściej po prostu zasypiałem, opierając
się nosem o stół. Szesnasto, a nawet siedemnastogodzinny dzień służby
i zajęć zmagał nawet dwudziestoletni organizm. Po kilku próbach doszedłem
do wniosku, że trzeba dać sobie z tym spokój, tym bardziej, że nie
tylko byłem permanentnie zmęczony, ale w jakiś dziwny sposób wyleciało
mi wszystko z głowy. Pamięć mi uciekła. Zapamiętanie jakiegoś cytatu z
WKPiB często było już ponad siły, a co dopiero stworzenie czegoś.
Oszczędzałem więc, ale i dożywiałem się trochę, trzymając się wypracowanej
dewizy życiowej - żeby przetrwać, trzeba jeść, a żeby jeść trzeba... itd.
Spod rozpiętego futra Helenki wyglądają opięte czerwonym sweterkiem
dziewczęce piersi, bije zapach goździków i gorąco jej młodego ciała.
Zdejmuję płaszcz, zwijam i siadam na nim, i niepomny swego "zapachu"
zbliżam się do Helenki. Gładzi mnie gorącą ręką, o, jaką gorącą, po gołej
czaszce i znowu zaczynają po policzkach płynąć łzy. Przez chwilę mam
wrażenie, jakbym ją niewolił swoim postępowaniem. Mój dotyk, a może moje
zbliżenie, nie budzi w niej, jak kiedyś, odpowiednio gorącej reakcji:
zamglenia w oczach, chrypki podniecenia, siedzi nieruchomo i tylko łzy
zaczynają mocniej płynąć z jej oczu. I nie wiem, czy to płacz nade mną
czy nad sobą. Siedzi jak sparaliżowana, a jedynym jej ruchem, jest
głaskanie mojej ogolonej głowy. Nie lubię takich sytuacji, wolę już
wyraźny odruch sprzeciwu. Patrzę jej w oczy, szukając jakiegoś uczucia,
wstrętu lub miłości, ale nie znajduję nic poza płynącymi łzami i,
jak mi się wydawało, leżącej gdzieś głęboko, starannie skrywanej
litości. Odsuwam się, i demonstracyjnie obwąchuję się. Muszę porządnie
śmierdzieć, ponieważ sam czuję zapach swego ciała. Myte jest w zimnej
wodzie, w przepoconej koszuli, rozprażone zaduchem świetlicy, paruje
intensywnie. Chyba ten fetor, albo zapach, jak kto lubi tak może
nazwać, stosownie do okoliczności, tak ją sparaliżował - myślę.
Zauważa to Helenka, bo przysuwa się z taboretem energicznie do mnie, ręką
dotyka mojego policzka i zaczyna: mój ty głuptasku... Dalej jej głos
więźnie w gardle zduszony spazmem nowego ataku płaczu. No i masz
ci los. Pijemy wino, jemy czekoladę, a ona nic nie mówi, tylko pochlipuje,
bez przerwy.
- Musi będzie miała dziecko - jakiś stary chłop mówi obok półgłosem
do swojej babiny, patrząc na Helenkę - i płacze, bo nie ma nic gorszego
dla panny. Żołnierz jak ptak przelotny, nie ożeni się - tłumaczy
jej.
- Helenko, na miłość Boga, przestań, proszę, widzisz co na nas wygadują
- w tym czasie zależy mi bardzo na tym, co kto powie, nawet taki
stary chłop, którego widzę przelotnie, najpewniej tylko raz w życiu
i to przez parę minut. Zdaję sobie sprawę z tego i postanawiam być
innym, mocniejszym, mniej wrażliwym, ale pozostaje to na razie w
świecie teoretycznych moich dewiz, dewizy jednej z wielu, które czekają
dopiero na wcielenie w życie, na moje dojrzewanie, na moje stwardnienie.
Helenka nie zwraca uwagi na nic. Bliżej, coraz bliżej. Owija
nasze nogi połami futra i dotyka rękami kolan. Ręce są gorące i palą
przez grube sukno spodni. Oczy jej wysychają i rozszerzają się dobrze
znanym mi blaskiem, blaskiem pożądania i oczekiwanej rozkoszy. Do
zapachu goździków dołącza nowy zapach, zapach jej ciała. Niknie mi
zatłoczona, zasmrodzona sala, w oczach mam tylko jej oczy, mam tylko
ją. Rozkoszną, palącą wieczną tajemnicą - kobietę. Za chwilę odpływ.
Smutek pojawia się znowu na twarzy Helenki, a oczy wilgotnieją. Delikatnie,
zdając sobie sprawę, że może razić ją zapach choćby moich butów,
wypastowanych pastą mocno pachnącą dziegciem, odsuwam się troszkę
dalej. Gorąca fala opada, nie powstrzymuje jej nawet następny łyk
wina. Siedzimy przy sobie, ale nasze myśli zaczynają błąkać się po innych
światach. Czuję, że ona jest już w swoim pokoiku, z książką leży na
tapczanie, lampa z żółtym abażurem i mały "mazur" cicho brzęczący jakąś
muzykę... A ja zaraz sprzątanie rewiru, potem kolacja, czyszczenie
butów i takie różne gospodarskie czynności ulgowe, jako że jest święto,
a potem szybko spać, żeby znowu rano o piątej, w koszuli na mróz,
na gimnastykę, zaczynać ciężki dzień. Dlaczego? Dlaczego właśnie
ja nie mogę żyć tak jak wszyscy tam pozostali, poza tym murem z czerwonej
cegły. Narasta we mnie bunt. To, że jest nas kilkudziesięciu, nie
przekonuje mnie w niczym. Nie wiem, jakie racje nie pozwalają mi
na pojechanie, choćby teraz, na dzień, na niedzielę, do Helenki?
Dlaczego jestem ostrzyżony jak przestępca i wstyd pośród normalnych
ludzi zdjąć czapkę. Zaraz czuję się czymś gorszym. W tym czasie żyją
sobie moi rówieśnicy, chodzą na studia, pracują, kochają dziewczyny,
a dla mnie tylko męka. Męka z niespełnionego życia. Czuję jak czas ucieka,
jak biegnie, i wszyscy młodzi startują do przodu, a ja trawię go tak
bezużytecznie, dlaczego? Rozczulam się nad sobą do tego stopnia, że i mnie
kręcą się łzy w oczach.
- Trzymaj się, kocham cię - wystraszona widać moją miną Helenka,
dodaje mi otuchy.
- Chodźmy już - proponuję, choć czas wizyty jeszcze nie upłynął.
Na dworze mroźne powietrze orzeźwia nas. Z przyjemnością je
wdychamy, a z każdym oddechem opuszcza nas pesymizm. Odprowadzam
ją do bramy i mocno całuję.
- No, nie maż się, pudru ci zabraknie - próbuję żartować.
- Nie bój się - szepce w ostatnim uścisku - wytrzymam i wszystko
będzie dobrze.
- Już niedługo - pocieszam ją, i długo patrzę jak niknie jej szczupła
figurka wychodząc ze światła bramowej latarni w mrok wąskiej uliczki
prowadzącej do dworca. Taka mała, samotna dziewczynka. A serce coś mocno
ściska.
Wieczorem rozluźnienie. Wódczany obiad zrobił swoje. Nastrój
w kompanii bardziej rodzinny. Jesteśmy teraz już żołnierzami, prawdziwymi
żołnierzami, a niedługo mamy być oficerami: to też wpływa na atmosferę
która staje się bardziej koleżeńska. Chorąży Bąk, dowódca naszego plutonu
ma służbę oficera dyżurnego kompanii. Macha ręką na dzisiejsze sprzątanie
rejonu, dzisiaj jest święto, zarządza - najwidoczniej ma ochotę sobie
pogadać. Nie omieszkał też sobie wypić, takie święto, jego pluton złożył
przysięgę. Rozochocony, też by poszedł do Siedlec na dziewczyny, a tu
służba. Prosi, żeby mu zagrać, mamy grajka i akordeon. Prosi żeby mu
zagrać walca "Na sopkach Mandżurii". Siedzi i słucha. A czym dłużej
słucha, tym bardziej jego rysie oczy zachodzą mgłą. Widać gdzieś mu myśl
ucieka, w daleką czy niedaleką przeszłość i chorąży Bąk okazuje nam
wszystkim, żebyśmy sobie nie myśleli, że on też ma życie duchowe, jest
tkliwy i sentymentalny.
- Czy wiecie, że istnieje prawdziwa miłość, taka, która muśnie was
przez mgnienie oka i pozostaje na wieki - mówi rozmarzony.
- To niespełniona miłość, jak Słowackiego czy Mickiewicza - "mądrzy"
się Kazik Kalinowski. Chorąży patrzy na niego zły, że mu przerwał
sennofoniczne marzenia.
- Ja chciałem powiedzieć - poprawia się Kalinowski - że tylko niespełniona
miłość jest wieczna. I czasem nawet lepiej jak ona tylko muśnie, jak
obywatel chorąży powiedział, bo jak usiądzie, tak na co dzień...
Codzienność nie lubi wieczności...
- To i prawda, no bo weź tak normalnie - odezwał się drugi kompanijny
filozof, Tiernalski - podoba ci się dziewczyna, no i dobra. Chodzisz za
nią, szalejesz. Wiecznie byś tak szalał, a jak ci wszystko da, co może
ci dać, to potem co? Dzień, dwa i już nie szalejesz. Nie taka ona
atrakcyjna jak myślałem - mówisz sobie i szkoda ci dla niej nawet
na kawę.
- Co wy tam wiecie, młodzi jeszcze jesteście - ucina dyskusję chorąży
Bąk.
Sam jest od nas niewiele starszy, chyba nie więcej niż rok, ale
nie liczy się wiek, liczy się szarża, a tu, w hierarchii wojskowej
on stoi niebotycznie wyżej od każdego z nas. Jest to nawet różnica
tkwiąca nie w samym stopniu, ile tam stopni od szeregowca do chorążego,
ale jakościowa. My jesteśmy szeregowcami, wykonawcami - i tylko -
a on jest już dowódcą, a to jest granica pomiędzy tymi funkcjami
większa, niż by się to potocznie zdawało. Chorąży Bąk dzisiaj
nie potrafi się jednak gniewać. W przypływie szczerości - widać przypiliło
go na zwierzenia - opowiada nam o sobie. Skończył właśnie w poprzednim
roku, w tym samym pułku, taką samą szkolną kompanię oficerów rezerwy
i został na zawodowego. Jeszcze sześć miesięcy temu był elewem, bo
tak nazywali ich i nas, nie wiadomo dlaczego unikając tytułu podchorąży,
chociaż już przed wojną była podchorążówka oficerów rezerwy. Jedna
była tylko różnica, ale zasadnicza, że ich żywili według normy szkolnej
przysługującej szkołom oficerskim (a nie żołnierskiej, jak nas) i
jedli w kasynie oficerskim. Oprócz tego po dziewięciu miesiącach
wraz z promocją na stopień chorążego, każdy z nich otrzymywał granatowe,
cywilne ubranie, no i wyposażenie oficera zawodowego, niezależnie od tego,
czy po odbyciu trzymiesięcznej praktyki zgłosił akces do pozostania w
wojsku czy nie. Opowiadanie chorążego napełnia nas optymizmem. Liczymy
sobie, że zostaje nam tylko sześć miesięcy do promocji, a potem,
pozostałe trzy miesiące będziemy już w stopniach oficerskich gonić
innych, i szybko zleci. Jakoś wytrzymam. W ogólnym nastroju życzliwości,
zrozumienia, harmonia z sympatią gra chorążemu "Na sopkach Mandżurii",
każdy z nas ucieka w krainę swoich marzeń. Gorąco w podbrzuszu spiera
mnie aż do bólu. Staram wyobrazić sobie wdzięczną buzię Helenki,
na próżno, wyraźnie jak nigdy widzę jej czarno zarośnięte podbrzusze
i pojedyncze włoski na gorących udach. No cóż, humana non sunt turpia.