odc.20.
 Wracam pustymi koszarowymi uliczkami w czasie, gdy trębacz gra już  capstrzyk. Jestem bardzo zmęczony. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak  wyczerpało mnie to wcielenie się w "tego z kartki A-4". Ogarnia mnie  niesmak i wstręt do samego siebie. Dlaczego muszę kłamać, cóż złego  zrobiłem? Dlaczego muszę wypierać się ojca? Za co? Czego się wstydziłem?  Tego, że wywalczył w osiemnastym roku niepodległość, a teraz zginął za  ojczyznę? Nie dekował się, nie szukał lekkiego i wygodnego życia. Dlatego  jest przestępcą? Dlatego, że go zamęczyli Sowieci, a nie Niemcy? Za to  samo go zamordowali, za to że był Polakiem, i tylko za to. Dlaczego ja mam  się tak męczyć? Za jakie grzechy, Panie Boże, to mnie spotyka? Dlaczego w  swoim kraju nie mogę mówić o ojcu, dlaczego mam się go wstydzić? Jego,  który nie był ani złodziejem, ani sobkiem patrzącym prywaty, lecz  człowiekiem poświęcającym się dla swojej ojczyzny. Poświęcającym jej  wszystko, co miał najcenniejszego, honor i życie.  Ogarnia mnie zniechęcenie do wszystkiego. Żyć mi się nie chce. Czuję się  tak, jakbym wysmarował sobie duszę od wewnątrz gnojem. Nocne, mroźne powietrze szczypie w uszy. Jak żyć, gdzie żyć? Tłuką się w duszy różne  głosy. Cóż mogę zrobić?  Droga do mojej kompanii dość daleka, chłód przenika wytarty mundurek.  Nagle poczułem się bardzo samotny. Zdaje mi się, że na świecie jestem  zupełnie sam, a wokół pustka. Kosmiczna pustka na ziemi. Naokoło tylko  dekoracje i aktorzy. Aktorzy, którzy dobrze znają realia tego świata, ale  celowo, żeby dobrze grać, wżywają się w powierzone im role. Grają niby  ojczyznę, niby wojsko polskie, niby Polskę. I ja sam dzisiejszym  oświadczeniem, też stałem się takim aktorem. Zgłosiłem do nich akces. A  jakbym stracił dzisiaj pamięć o tym co dotychczas przeżyłem i musiał się  uczyć własnej przeszłości z tego, co napisane jest na kartce A-4? Też miał  bym skrupuły. Nie miałbym, bo bym nie wiedział, że miałem inne życie. A  cóż to za różnica? Bronię się przed bólem w piersi, który staje się nie do  zniesienia. Koniec, zapomnijmy, postanawiam i w koszarach piszę szybko  jeszcze raz życiorys, żeby nie zapomnieć. Ale ten spokój, który wydaje mi  się, że tym sposobem osiągnę, tą jedność siebie, do której dążę, to  złudzenie. Nigdy, przez całe życie nie osiągnę spokoju jedności istnienia.  Będzie czekać mnie szarpanie, rozdarcie pomiędzy prawdą a kłamstwem, bo  jak można żyć w prawdzie, kiedy u podstaw bytu położono kłamstwo?  Intrygowało mnie, kto właściwie przeprowadzał ze mną rozmowę, jak nazywało  się to przesłuchanie, i dlaczego oficer nie miał oznaczonego stopnia.  Snuto różne rozważania. Jedni mówili, że to wywiad, i dlatego bez stopni,  żeby zamaskować przed zagranicą (imperialistami), bo tacy oficerowie dziś  tu, a jutro na przykład w Nowym Jorku - działają jako tajni agenci, inni  że... lepiej po prostu nie pytać.

 Przed samą przysięgą założyliśmy nowe mundury i płaszcze. Nazywało  się to umundurowanie "wyjściowym", a że było nowe, z grubego sukna, było  bardzo ciepłe, naturalnie w porównaniu do wytartych, codziennych mundurów.  Szkoda tylko, że nie można go było używać w czasie ćwiczeń, bo wtedy  najbardziej się marzło. Nie wolno było mieć żadnych podkoszulek, swetrów,  skarpet, szalików. Tylko cienka, sprana koszula i wytarty mundur, a  jeszcze cieńszy od niego płaszcz. Wszystko nawet jesiennego wiatru nie  zatrzymywało, a co dopiero, jak powiało przy minus piętnastu, brrr. Na  wspomnienie tego okresu przez całe życie telepią mnie dreszcze.  Na przysiędze wystąpiliśmy więc w grubych mundurach i płaszczach i byłoby  fajnie, gdyby te mundury nie piły w szyję. Po kilku minutach mieliśmy już  na szyi czerwone pręgi od kołnierzy i obrót głową był prawdziwą męką. Ale  co to kogo obchodziło. Kadra nosiła szaliki...  W głowy było za to zimno, bo ubrano nas w czapki garnizonowe, które były  dużo cieńsze od polówek. Nasze łysiny czerwieniały od mrozu, aż ciarki  szły od kręgosłupa i czuło się zimno wszędzie, zważywszy, że w głowie cały  sztab się mieści. Jemu zimno, to i zimno wszystkim członkom. Naturalnie  opryszczyło mnie febrą dokumentnie, i została ona nawet uwieczniona na  moim urzędowym, do wojskowej legitymacji robionym zdjęciu, jako znak  szczególny. Goła, bez włosów głowa, nawet foremna, okrągła, nie można  powiedzieć, dwoje zapadniętych, gorejących głodem oczu i potężny strup na  wardze. Taki konterfekt przedstawia fotografia z tamtych lat. Czapki były  zimne, ale za to ciężkie, z ostrymi kantami. Niby wieniec męczeństwa.

 Przysięga przebiegała nijako. Był pochmurny, sypiący śniegiem  dzień. Ziąb dokuczliwy i wszyscy spieszyli się, żeby to mieć jak  najszybciej za sobą. Czekało na każdego sto gram wódki.  Więc sama przysięga, jakieś przemówienia i defilada. Poszliśmy źle, bo na  drodze zamarzły koleiny i nogi nam się ślizgały po grudzie, wytrącając z  rytmu. Karabiny z pochylonymi sztykami, zgodnie z ruską musztrą, chwiały  się niebezpiecznie, i tylko dużemu szczęściu należało zawdzięczać, że ktoś  komuś sztykiem drugiej dziury w dupie nie wywiercił.  Przyjechało kilkadziesiąt osób, jak zwykle, no i dla nich otworzono  specjalnie świetlicę z kantyną, gdzie można było w drodze specjalnego  zezwolenia wydanego przez dowódcę, obejmującego tylko zaprzysiężonych  żołnierzy, spędzić cztery godziny, w tym czas obiadu. Od dwunastej do  szesnastej. W takiej sytuacji większość tych co mieli gości, rezygnowała z  obiadu, ku zadowoleniu pozostałych, jako że przydział był na cały stan i  wynosił sto gramów czystej wódki dla każdego.

 Do mnie wbrew oczekiwaniom przyjechała Helenka. Nie zapraszałem jej, a  tylko zawiadomiłem, że taka ma być u nas "impreza", no i zrobiła mi  niespodziankę. Witałem ją z mieszanymi uczuciami. Byłem zły, bo miejsce i  sceneria nie były odpowiednie do spotkania z nią, a do tego ten mój wygląd  i samopoczucie, okropne. W głowie miałem cały czas szum taki, że prostej  myśli, składającej się z większej niż cztery ilości słów nie mogłem  wypowiedzieć. Do tego jeszcze ciepłe powietrze świetlicy, w której kącie  usiedliśmy, spowodowało, że odtajał mi nos. Lało się teraz z niego jak z  rynny w czasie odwilży, co pogarszało mój i tak już fatalny nastrój. Z  drugiej strony byłem dumny, że przyjechała do mnie taka dziewczyna, która  budziła ogólną uwagę i podziw. Ładna, elegancka, w czarnym a'la foki  futerku, z bujnymi, hebanowymi, wymykającymi się spod futrzanej czapeczki  włosami, wyglądała na jakąś grandessę z hiszpańskiej ambasady, a nie na  skromną urzędniczkę z Rady Narodowej. Świetlica była pełna. Siedliśmy w  kącie pod ścianą na taboretach, rozstawiając na podłodze wiktuały  przywiezione przez Helenkę. O tym, żeby dopchać się do któregoś stolika,  nie mogło być mowy. Helenka rozpięła futro, o położeniu, czy powieszeniu  go gdziekolwiek też nie można było marzyć. Sala była dość obszerna lecz  była to jedyna, gdzie przyjezdni w jednostce mogli przebywać, a na dworze  śnieg i mróz, tak więc siedzieli wszyscy jedni na drugich, w smrodzie i  kłębach tytoniowego dymu. Nie sprzyjało to intymnym rozmowom, bo zawsze  ktoś podochocony już alkoholem uważał za swój obowiązek wtrącić się do  rozmowy, jakby obawiając się, że będziemy się nudzić. I tak co chwila  rozbijano nam tą z trudem tworzoną cienką mgiełkę nastroju.  Jedliśmy przywiezione przez Helenkę kabanosy, czekoladę i popijaliśmy  winem z butelki. O kubkach marzyć nie można było, a co dopiero o  kieliszkach.
- Nie jest tak źle - próbowała się uśmiechnąć Helenka, dotykając szyjką  ukarminowanych warg - zresztą wiesz, nie spodziewałam się niczego  lepszego. Ot tak, jak dla bydła - z oczu znowu popłynęły jej łzy.  Od chwili, kiedy spotkała mnie przed świetlicą, cały czas oczy, jej  śliczne, czarne oczy, miała mniej lub bardziej wilgotne. A co się  uśmiechnęła, tym większe łzy. W końcu nie wiedziałem, czy to śmiech czy  skurcz płaczu. Miałem za złe, że się tak wykosztowała, bo przecież  wiedziałem, jak skromnie żyje, i co znaczy dla niej każda zarobiona  złotówka. Sam ostatnio dostałem honorarium za wysłany jeszcze z "cywila"  utwór o kołchozach, a było to honorarium ponad 760 złotych (miesięczna  pensja Helenki), toteż nareszcie mogłem sobie pozwolić na smalec z  kantyny, papierosy czy żyletki. Dotychczas, sześć złotych żołdu  miesięcznie musiało wystarczyć na wszystko - począwszy od pasty do butów,  papierosów, na znaczkach na list skończywszy. Suma ta była iście  humorystyczną zważywszy, że dziesięć sztuk papierosów Triumf kosztowało  1.20, a jedna żyletka - pięćdziesiąt groszy. Przy czym golenie się drugi  raz tym samym ostrzem uważane było za bohaterstwo. Naturalnie zdawałem  sobie sprawę, że to chyba ostatnie moje honorarium i muszę pieniądze  oszczędzać, nie mniej nie mogłem się powstrzymać od kupienia w kantynie co  jakiś czas smalcu. A na samym suchym, razowym chlebie czułem, że wyraźnie  słabnę, że uciekają ze mnie siły. Coraz częściej robiło mi się, bez  żadnego powodu, słabo i byłem bliski omdlenia. Biorąc to wszystko pod  uwagę próbowałem, wieczorami po capstrzyku, za specjalnym pozwoleniem  dowódcy plutonu, coś tworzyć, ciągle bowiem brzęczały mi w uszach słowa:  "wojsko kolego, to morze tematów, tam dopiero będziecie mogli swój talent  rozwijać...". Jakoś jednak nie mogłem go rozwinąć. W głowie szumiało i nie  mogłem żadnej sensownej myśli napisać. A najczęściej po prostu zasypiałem,  opierając się nosem o stół. Szesnasto, a nawet siedemnastogodzinny dzień  służby i zajęć zmagał nawet dwudziestoletni organizm. Po kilku próbach  doszedłem do wniosku, że trzeba dać sobie z tym spokój, tym bardziej, że  nie tylko byłem permanentnie zmęczony, ale w jakiś dziwny sposób wyleciało  mi wszystko z głowy. Pamięć mi uciekła. Zapamiętanie jakiegoś cytatu z  WKPiB często było już ponad siły, a co dopiero stworzenie czegoś.  Oszczędzałem więc, ale i dożywiałem się trochę, trzymając się wypracowanej  dewizy życiowej - żeby przetrwać, trzeba jeść, a żeby jeść trzeba... itd.

 Spod rozpiętego futra Helenki wyglądają opięte czerwonym sweterkiem  dziewczęce piersi, bije zapach goździków i gorąco jej młodego ciała.  Zdejmuję płaszcz, zwijam i siadam na nim, i niepomny swego "zapachu"  zbliżam się do Helenki. Gładzi mnie gorącą ręką, o, jaką gorącą, po gołej  czaszce i znowu zaczynają po policzkach płynąć łzy. Przez chwilę mam  wrażenie, jakbym ją niewolił swoim postępowaniem. Mój dotyk, a może moje  zbliżenie, nie budzi w niej, jak kiedyś, odpowiednio gorącej reakcji:  zamglenia w oczach, chrypki podniecenia, siedzi nieruchomo i tylko łzy  zaczynają mocniej płynąć z jej oczu. I nie wiem, czy to płacz nade mną czy  nad sobą. Siedzi jak sparaliżowana, a jedynym jej ruchem, jest głaskanie  mojej ogolonej głowy. Nie lubię takich sytuacji, wolę już wyraźny odruch  sprzeciwu. Patrzę jej w oczy, szukając jakiegoś uczucia, wstrętu lub  miłości, ale nie znajduję nic poza płynącymi łzami i, jak mi się wydawało,  leżącej gdzieś głęboko, starannie skrywanej litości.  Odsuwam się, i demonstracyjnie obwąchuję się. Muszę porządnie śmierdzieć,  ponieważ sam czuję zapach swego ciała. Myte jest w zimnej wodzie, w  przepoconej koszuli, rozprażone zaduchem świetlicy, paruje intensywnie.  Chyba ten fetor, albo zapach, jak kto lubi tak może nazwać, stosownie do  okoliczności, tak ją sparaliżował - myślę.  Zauważa to Helenka, bo przysuwa się z taboretem energicznie do mnie, ręką  dotyka mojego policzka i zaczyna: mój ty głuptasku... Dalej jej głos  więźnie w gardle zduszony spazmem nowego ataku płaczu.  No i masz ci los. Pijemy wino, jemy czekoladę, a ona nic nie mówi, tylko  pochlipuje, bez przerwy.
- Musi będzie miała dziecko - jakiś stary chłop mówi obok półgłosem do  swojej babiny, patrząc na Helenkę - i płacze, bo nie ma nic gorszego dla  panny. Żołnierz jak ptak przelotny, nie ożeni się - tłumaczy jej.
- Helenko, na miłość Boga, przestań, proszę, widzisz co na nas wygadują -  w tym czasie zależy mi bardzo na tym, co kto powie, nawet taki stary  chłop, którego widzę przelotnie, najpewniej tylko raz w życiu i to przez  parę minut. Zdaję sobie sprawę z tego i postanawiam być innym,  mocniejszym, mniej wrażliwym, ale pozostaje to na razie w świecie  teoretycznych moich dewiz, dewizy jednej z wielu, które czekają dopiero na  wcielenie w życie, na moje dojrzewanie, na moje stwardnienie.
 Helenka nie zwraca uwagi na nic. Bliżej, coraz bliżej. Owija nasze  nogi połami futra i dotyka rękami kolan. Ręce są gorące i palą przez grube  sukno spodni. Oczy jej wysychają i rozszerzają się dobrze znanym mi  blaskiem, blaskiem pożądania i oczekiwanej rozkoszy. Do zapachu goździków  dołącza nowy zapach, zapach jej ciała. Niknie mi zatłoczona, zasmrodzona  sala, w oczach mam tylko jej oczy, mam tylko ją. Rozkoszną, palącą wieczną  tajemnicą - kobietę. Za chwilę odpływ. Smutek pojawia się znowu na twarzy Helenki, a oczy  wilgotnieją. Delikatnie, zdając sobie sprawę, że może razić ją zapach  choćby moich butów, wypastowanych pastą mocno pachnącą dziegciem, odsuwam  się  troszkę dalej. Gorąca fala opada, nie powstrzymuje jej nawet następny łyk  wina. Siedzimy przy sobie, ale nasze myśli zaczynają błąkać się po innych  światach. Czuję, że ona jest już w swoim pokoiku, z książką leży na  tapczanie, lampa z żółtym abażurem i mały "mazur" cicho brzęczący jakąś  muzykę...  A ja zaraz sprzątanie rewiru, potem kolacja, czyszczenie butów i takie  różne gospodarskie czynności ulgowe, jako że jest święto, a potem szybko  spać, żeby znowu rano o piątej, w koszuli na mróz, na gimnastykę, zaczynać  ciężki dzień. Dlaczego?  Dlaczego właśnie ja nie mogę żyć tak jak wszyscy tam pozostali, poza tym  murem z czerwonej cegły. Narasta we mnie bunt. To, że jest nas  kilkudziesięciu, nie przekonuje mnie w niczym. Nie wiem, jakie racje nie  pozwalają mi na pojechanie, choćby teraz, na dzień, na niedzielę, do  Helenki? Dlaczego jestem ostrzyżony jak przestępca i wstyd pośród  normalnych ludzi zdjąć czapkę. Zaraz czuję się czymś gorszym. W tym czasie  żyją sobie moi rówieśnicy, chodzą na studia, pracują, kochają dziewczyny,  a dla mnie tylko męka. Męka z niespełnionego życia. Czuję jak czas ucieka,  jak biegnie, i wszyscy młodzi startują do przodu, a ja trawię go tak  bezużytecznie, dlaczego? Rozczulam się nad sobą do tego stopnia, że i mnie  kręcą się łzy w oczach.
- Trzymaj się, kocham cię - wystraszona widać moją miną Helenka, dodaje mi  otuchy.
- Chodźmy już - proponuję, choć czas wizyty jeszcze nie upłynął.
 Na dworze mroźne powietrze orzeźwia nas. Z przyjemnością je wdychamy, a z  każdym oddechem opuszcza nas pesymizm. Odprowadzam ją do bramy i mocno  całuję.
- No, nie maż się, pudru ci zabraknie - próbuję żartować.
- Nie bój się - szepce w ostatnim uścisku - wytrzymam i wszystko będzie  dobrze.
- Już niedługo - pocieszam ją, i długo patrzę jak niknie jej szczupła  figurka wychodząc ze światła bramowej latarni w mrok wąskiej uliczki  prowadzącej do dworca. Taka mała, samotna dziewczynka. A serce coś mocno  ściska.

 Wieczorem rozluźnienie. Wódczany obiad zrobił swoje. Nastrój w  kompanii bardziej rodzinny. Jesteśmy teraz już żołnierzami, prawdziwymi  żołnierzami, a niedługo mamy być oficerami: to też wpływa na atmosferę  która staje się bardziej koleżeńska. Chorąży Bąk, dowódca naszego plutonu  ma służbę oficera dyżurnego kompanii. Macha ręką na dzisiejsze sprzątanie  rejonu, dzisiaj jest święto, zarządza - najwidoczniej ma ochotę sobie  pogadać. Nie omieszkał też sobie wypić, takie święto, jego pluton złożył  przysięgę. Rozochocony, też by poszedł do Siedlec na dziewczyny, a tu  służba. Prosi, żeby mu zagrać, mamy grajka i akordeon. Prosi żeby mu  zagrać walca "Na sopkach Mandżurii". Siedzi i słucha. A czym dłużej  słucha, tym bardziej jego rysie oczy zachodzą mgłą. Widać gdzieś mu myśl  ucieka, w daleką czy niedaleką przeszłość i chorąży Bąk okazuje nam  wszystkim, żebyśmy sobie nie myśleli, że on też ma życie duchowe, jest  tkliwy i sentymentalny.
- Czy wiecie, że istnieje prawdziwa miłość, taka, która muśnie was przez  mgnienie oka i pozostaje na wieki - mówi rozmarzony.
- To niespełniona miłość, jak Słowackiego czy Mickiewicza - "mądrzy" się  Kazik Kalinowski.  Chorąży patrzy na niego zły, że mu przerwał sennofoniczne marzenia.
- Ja chciałem powiedzieć - poprawia się Kalinowski - że tylko niespełniona  miłość jest wieczna. I czasem nawet lepiej jak ona tylko muśnie, jak  obywatel chorąży powiedział, bo jak usiądzie, tak na co dzień...  Codzienność nie lubi wieczności...
- To i prawda, no bo weź tak normalnie - odezwał się drugi kompanijny  filozof, Tiernalski - podoba ci się dziewczyna, no i dobra. Chodzisz za  nią, szalejesz. Wiecznie byś tak szalał, a jak ci wszystko da, co może ci  dać, to potem co? Dzień, dwa i już nie szalejesz. Nie taka ona atrakcyjna  jak myślałem - mówisz sobie i szkoda ci dla niej nawet na kawę.
- Co wy tam wiecie, młodzi jeszcze jesteście - ucina dyskusję chorąży Bąk.
Sam jest od nas niewiele starszy, chyba nie więcej niż rok, ale nie liczy  się wiek, liczy się szarża, a tu, w hierarchii wojskowej on stoi  niebotycznie wyżej od każdego z nas. Jest to nawet różnica tkwiąca nie w  samym stopniu, ile tam stopni od szeregowca do chorążego, ale jakościowa.  My jesteśmy szeregowcami, wykonawcami - i tylko - a on jest już dowódcą, a  to jest granica pomiędzy tymi funkcjami większa, niż by się to potocznie  zdawało.  Chorąży Bąk dzisiaj nie potrafi się jednak gniewać. W przypływie  szczerości - widać przypiliło go na zwierzenia - opowiada nam o sobie.  Skończył właśnie w poprzednim roku, w tym samym pułku, taką samą szkolną  kompanię oficerów rezerwy i został na zawodowego. Jeszcze sześć miesięcy  temu był elewem, bo tak nazywali ich i nas, nie wiadomo dlaczego unikając  tytułu podchorąży, chociaż już przed wojną była podchorążówka oficerów  rezerwy. Jedna była tylko różnica, ale zasadnicza, że ich żywili według  normy szkolnej przysługującej szkołom oficerskim (a nie żołnierskiej, jak  nas) i jedli w kasynie oficerskim. Oprócz tego po dziewięciu miesiącach  wraz z promocją na stopień chorążego, każdy z nich otrzymywał granatowe,  cywilne ubranie, no i wyposażenie oficera zawodowego, niezależnie od tego,  czy po odbyciu trzymiesięcznej praktyki zgłosił akces do pozostania w  wojsku czy nie.  Opowiadanie chorążego napełnia nas optymizmem. Liczymy sobie, że zostaje  nam tylko sześć miesięcy do promocji, a potem, pozostałe trzy miesiące  będziemy już w stopniach oficerskich gonić innych, i szybko zleci. Jakoś  wytrzymam. W ogólnym nastroju życzliwości, zrozumienia, harmonia z  sympatią gra chorążemu "Na sopkach Mandżurii", każdy z nas ucieka w krainę  swoich marzeń. Gorąco w podbrzuszu spiera mnie aż do bólu. Staram  wyobrazić sobie wdzięczną buzię Helenki, na próżno, wyraźnie jak nigdy  widzę jej czarno zarośnięte podbrzusze i pojedyncze włoski na gorących  udach. No cóż, humana non sunt turpia.

do 21n.