odc.21.
 

 Zaraz w pierwszą sobotę po przysiędze wyznaczono naszą kompanię na  wartę. Zamiast więc przepustek, których tak oczekiwaliśmy - warta. No cóż,  my nie zwyczajni żołnierze, wartę możemy pełnić tylko w dni świąteczne,  żeby nie zakłócić cyklu szkolenia (tego dalej rozpisanego szczegółowego  planu zajęć, na następne sześć miesięcy), więc umożliwiamy tym pozostałym  korzystanie z uroków pierwszej przepustki. Pocieszamy się, że w następną  sobotę pójdziemy zdobywać Siedlce.  Zgodnie z regulaminem przed objęciem warty otrzymujemy cztery godziny  czasu na przygotowanie się. Należy umyć się, ogolić, zmienić koszulę i  gacie, powinna być jeszcze kąpiel, ale coś tam w łaźni nawaliło. Ale  najważniejsze to są: gwoździe w butach, czysta chusteczka i ostrzyżona na  zero głowa. Na godzinę przed objęciem służby oficer dyżurny pułku dokonuje  przeglądu. Niechby tak któremu brakowało gwoździa, lub włosy miał za  długie, według gustu oficera, od razu ze zbiórki do koszar lub fryzjera.  Za piętnaście minut z powrotem, a "zasługi" to już wymierzy dowódca  kompanii we własnym zakresie. Pilnujemy więc tych rzeczy, ale największe  obawy budzą włosy. Odrosły na centymetr i szkoda by ich było, gdyby  znalazł się jakiś służbista - sadysta. Mamy nadzieję, że przez następny  tydzień jeszcze trochę urosną - akurat na przepustkę. Na szczęście na  przeglądzie wszystko jest w porządku. Oficer - fajny chłop, nawet czapek  nie każe zdjąć. Wstawia nam tylko gadkę, o ważności służby wartowniczej.  Wartownik na posterunku nie podlega nikomu, nawet ministrowi obrony  narodowej, marszałkowi Rokossowskiemu, a tylko rozprowadzającemu i dowódcy  warty. Tylko oni mają prawo wydania mu rozkazu zejścia z posterunku.  Słyszeliśmy już to wszystko nieraz, do znudzenia. Cały tydzień łożono na  to w głowy, a jeszcze i to, jak to młody wartownik zatrzymał generała,  który nie znał hasła. Generał mówi, prosi, "nie widzisz żołnierzu, żem  generał - stańcie na baczność". A wartownik: "stój, padnij, bo będę  strzelał". Generał dalej się oburza: "Jak wy tak do mnie, to ja was do  więzienia". A wartownik przeładowuje karabin. Generał mięknie: "coście  zdurnieli? W błoto mam paść?!" (zawsze w tych opowieściach było błoto). A  wartownik: "padnij bo strzelam" i lufę w generała. Generał się położył, aż  medale zachlupotały w kałuży i tak leżał, dopóki nie przyszła zmiana i  rozprowadzający uwolnił generała. Wartownik w nagrodę otrzymał siedem dni  urlopu. Takich i innych opowieści, nasłuchały się mury czerwonego budynku  w którym mieściła się wartownia co niemiara, jako że stoją już one chyba  ze sto lat. Jeszcze carskie sołdaty pełniły tu służbę, potem nasi  żołnierze, potem Niemcy, potem Ruscy, a teraz my, ludowe wojsko polskie.  Mury stare, przesiąknięte potem i smrodem żołnierskich pokoleń, w  przenośni i dosłownie. Ciężkiego zapachu, jaki tam zdawałoby się od wieków  wypełniał pomieszczenia, nie zdołałoby usunąć nawet największe  wietrzenie, gazowanie, czy wylewanie podłóg i ścian lizolem.  Taka wartownia, zbudowana w dziewiętnastym wieku, według wzoru który jest  ciągle aktualny, składa się z dwóch izb dla wartowników: dla zmiany  czuwającej i odpoczywającej, pomieszczenia dla dowódcy warty i pierdla  czyli aresztu. Kilka cel i mały pokoik dla profosa.  W każdym pomieszczeniu żołnierskim stoją zazwyczaj zbite z drzewa prycze,  tworzące rodzaj podwyższenia, na którym leżą pokotem wartownicy. Różnica  między zmianami polega na tym, że zmiana odpoczywająca może spać, a na  zmianie czuwającej nie wolno. Tok służby wartowniczej przewiduje: dwie  godziny stania na posterunku, dwie godziny odpoczywania i dwie godziny  czuwania. W nadzwyczajnych wypadkach, gdy zaistnieje potrzeba interwencji,  w celu zaprowadzenia porządku w garnizonie, wykorzystywana jest zmiana  czuwająca. Ale jak nie dzieje się nic nadzwyczajnego, to na warcie żyje  się w takim właśnie dwugodzinnym rytmie. Zaletą tej służby, co niektórzy  uważają za zasadnicze, jest to, że nie ma gimnastyki, nie trzeba się myć,  golić i praktycznie śpi się przez cały czas, naturalnie poza czasem stania  na posterunku. Zresztą każdy, kto wejdzie na wartownię, choćby nie chciał,  po kilkunastu minutach zmożony smrodem zapada w półprzytomny półsen.

 Naszpikowany instrukcjami, zasłyszanymi opowieściami o przygodach jakie  spotykają wartowników na posterunkach, objąłem o godzinie siedemnastej (I  zmiana) wartę. Miałem pilnować magazynu, ogrodzonego płotem z drucianej  siatki, zakończonym drutem kolczastym. Miałem stać wewnątrz ogrodzenia,  przy słupie z lampą. Pierwsza warta. Czułem się bardzo ważny. Pierwszy raz  w wojsku miałem karabin załadowany ostrą amunicją, pełne ładownice i  bardzo chciałem, żeby przytrafiła mi się jaka przygoda. Byłem więcej niż  pewny, że zachowam się tak, jak przystało wartownikowi i żołnierzowi, byle  tylko była ku temu okazja. Och, żeby jaki wróg zechciał podkradać się pod  magazyn, karabin aż świerzbiał w ręce...  Strzał, alarm. Przybiega zmiana. Z niedowierzaniem i zdumieniem  "odbierają" zatrzymanego wroga. Potem urlop, Helenka... ech, potem...  Na razie żadnego wroga nie widać, tylko łażą do kasyna i z kasyna. Pora  kolacji, a posterunek tuż tuż przy tym niedostępnym dla elewa budynku. Nie  jest nudno. Nawet się nie spostrzegłem, gdy już zmiana. Na wyro więc i w  czad. Śpią wszyscy bez wyjątku, czuwający i odpoczywający. Trochę  ożywienia wnosi kolacja. Służby wartownicze pobierają z kuchni w pierwszej  kolejności (aresztanci na końcu), są uprzywilejowane. Chodzi o to, że  kucharz z kotła nalewa zawsze z wierzchu, a wiadomo, że tłuszcz lżejszy od  wody. Akurat przy kolacji nie ma to znaczenia. Czarna kawa i suchy razowy  chleb jednakie, z początku czy z końca, ale kiedy jest zupa...  O dwunastej, kiedy znowu obejmuję posterunek, już cisza wokół. Zima w tym  roku łagodna, śnieg niewielki, i leży tylko gdzieniegdzie, a powietrze,  choć już późno, wilgotno-ciepławe, przyjemne. Gwiazdy błyszczą odwilżą, i  spokój, i cisza. Tylko w kasynie żółcą się szyby i słychać muzykę. Zabawa  karnawałowa, dla kadry. Za sześć miesięcy będę jednym z nich. No, tylko na  trzy miesiące, pocieszam się, bo uroki życia oficerskiego wcale mnie nie  pociągają. Bo weźmy choćby dowódcę naszego plutonu, chorążego Bąka. Kiedy  wstajemy na zbiórkę, on już w mundurze, ogolony, gotowy do działania.  Potem cały dzień z nami. W błocie też nieraz się tytła jak i my. I tak do  capstrzyku. Kiedy służbowy ogłasza "capstrzyk", "wojsko śpi", widzimy go w  wejściu do sali. I tak przez całe życie? Smutny jest żywot młodszego  oficera w pułku piechoty. A w ogóle to całe wojsko, to jedna z najbardziej  bezsensownych zabaw dorosłych ludzi. Te maszerowania, te salutowania i  obwieszania się różnymi wstążeczkami, blaszkami... Gdyby tak przybysz z  innej planety (rozsądniejszej) spojrzał z boku na to, to gdyby zrozumiał o  co chodzi, to chyba uśmiałby się do rozpuku. Tylu dorosłych ludzi biega,  robi różne gesty, całe kolumny przesuwają się to w tą, to w tamtą stronę,  i wszystko bezproduktywnie, bez pożytku, korzyści... aż wstyd, że uważamy  się za homo sapiens. Wydaje nam się, że sięgamy duchowych sfer,  wszechświata, a w rzeczywistości najważniejsze dla nas jest: móc  pokrzykiwać na innych i mieć więcej od innych blaszek na piersiach.
 Po pierwszej, z zabawy zaczęły wychodzić pary. Przeważnie szły w  stronę pobliskich domów oficerskich, ale niektóre zaczynały się już  szamotać, gdy tylko przekroczyły krąg światła latarni. Udawałem, że nie  widzę i nie słyszę, chociaż krew się we mnie burzyła. Kiedy jednak jeden  cyrkowiec dwa metry ode mnie oparł pannę o płotową siatkę i założywszy jej  nogi za swój pas, tłukł jej grzbietem o druty, aż cały płot zaczął  falować, nie wytrzymałem. Moja powaga wartownika została naruszona.  Chwyciłem karabin w rękę i zawołałem: stój, kto idzie! Oni nie szli, tylko  się ruszali, ale jest to pierwsza odzywka wartownika, zgodnie z  regulaminem.  Nie zwrócili wcale uwagi na mój okrzyk, a przecież parzyli się nie dalej  jak jakie dwa metry ode mnie. Krzyknąłem więc:
- Stój, bo będę strzelał.  Jest to druga regulaminowa "odzywka" wartownika. Żadnej z ich strony  reakcji. Odwrotnie, kobieta zaczęła jęczeć coraz głośniej i wyginać się,  a oficer chwycił się za siatkę, żeby nie upaść na plecy. Mocowali się nie  bacząc na to, że poły rozpiętego futra zamiatają wilgotną ziemię. Tego  było mi już za dużo.
- Stój, bo będę strzelał! - powtórzyłem okrzyk i  jednocześnie trzasnąłem zamkiem przeładowując karabin. Na ten metaliczny  dźwięk oficer musiał mieć ucho wyczulone bo znieruchomiał i głowę odwrócił  w moją stronę. Zobaczył wymierzony karabin i wyraźnie zdębiał.
-Co to  koleś, zwariowałeś?! Głos mu się załamywał w takt poruszeń kobiety, dla  której świat nie istniał.
- Tu nie wolno przebywać, teren posterunku - krzyczałem z satysfakcją,  przejęty swoją ważnością i groźnie potrząsałem karabinem.
Kiwnął  pojednawczo głową i jednocześnie jego dama zwisła na nim bezwładnie. Wyjął  jej nogi zza pasa i zaczął zapinać spodnie.
- Choć - powiedział do swojej bogdanki - szczawik ma służbę i nie może bić  konia, to rzeczywiście może jakiej wariacji dostać.
Szczawik? Zalało mnie gorąco.
- Stać! Nie ruszać się! - ja wam pokażę, myślałem mściwie. Ja wam dam  szczawika. Postoicie tu do zmiany warty.
Ale nie zwracali na mnie uwagi.  Kobieta wolno, pieszczotliwym ruchem naciągała majtki, oficer dociągnął  pas i poszli do kasyna. Przechodząc obok dziewczyna spojrzała na mnie i  pokazała język:
- Eeee.
 Nie lubiłem służby wartowniczej. Sama myśl o niej, i o tym, że może  wypaść w najbliższą sobotę, przyprawiała mnie o grypowe samopoczucie, tak  jak bym był na nią uczulony. I to nie dlatego, że moje zachowanie podczas  pierwszej warty budziło przez długi czas we mnie odrazę i niesmak do  siebie, ale głównie dlatego, że uważałem czas pełnienia służby za czas  stracony. W grę wchodziła nie tylko doba służby ale i następne dwie,  podczas których dochodziłem do siebie. Wolałem już kompanijne zajęcia,  urozmaicone choćby zbiórkami na piecu, bo nabywałem zawsze jakiegoś  doświadczenia, a na warcie trudno było oczekiwać, że ktoś znowu znajdzie  się chętny do pieprzenia w obrębie mojego posterunku.

 W dwa tygodnie po przysiędze - pierwsza przepustka. Można wybierać:  w sobotę albo w niedzielę. W sobotę po zajęciach, czas krótki, od  siedemnastej do dwudziestej pierwszej trzydzieści (pół godziny do  capstrzyku). W niedzielę dłużej - od obiadu, godzina piętnasta do  dwudziestej. Ale sobota atrakcyjniejsza. Przynajmniej zawsze się tak  wydaje. O piątej staję więc u oficera dyżurnego do przeglądu. Podoficer  jest skrupulatny, każe nawet gacie pokazać, czy nie zasrane. Żołnierz na  przepustce, to tak jak pan młody do ślubu, musi mieć wszystko na wysoki  glanc. Wiara rechocze, bo wydaje im się, że to ściąganie gaci jest dobrą  wróżbą.  Pierwszy raz za bramą od trzech miesięcy. Wydaje mi się, że to już wiek,  odkąd w mglisty poranek siąpiący deszczem wszedłem właśnie przez tę bramę  w nieznane. Teraz ten nieznany świat jest z drugiej strony. Żeby było  raźniej umawiamy się z Aftyką (najwyższy z moździerzy), że idziemy razem.  Podnieceni, radośni, szczęśliwi z wyrwania się z koszarowych kazamatów,  przechodzimy bramę. Ale radość szybko opada. Bezludne, skąpo oświetlone  uliczki, pełne tylko takich jak my, grupkami spacerujących żołnierzy,  zmieniają nastrój. Nie ma się gdzie podziać. Jedyne kino z radzieckim  filmem nie wchodzi w rachubę. Któż by po trzech miesiącach siedzenia w  koszarach, mając trzy godziny czasu, pragnął je spędzić w kinie. Pragniemy  towarzystwa, pragniemy dziewczyn. Na ulicach jednak pusto, tylko żołnierzy  chmara. Chodzą bez celu, w tę i we w tę. Idzie jakaś dziewczynka, wygląda  na gimnazjalistkę:
- Ej, koleżanko, co tak spieszno - staramy się jak najuprzejmiej. Ale ona  tylko łypnęła spod granatowego beretu i w nogi. Nie ma się czemu dziwić,  usprawiedliwiamy ją, przecież co parę kroków jest zaczepiana przez takich  jak my, w długich do kostek płaszczach, z wygolonymi głowami, zgłodniałych  bab - na przepustce. Po pół godzinie, kiedy robi się na ulicach zupełnie  pusto i słychać tylko stukot podkutych, żołnierskich butów, tracąc  nadzieję na poderwanie kogoś, idziemy pod jedną knajpę. Knajpa dla  żołnierzy rzecz zabroniona, pewnie dlatego, że jest nieduża, a wojaków na  przepustce - setki. Ale są usłużni ludzie, wynoszą wina ile się zechce.
- Ej, żołnierzu, dajcie wina, to dam wam pofikać na brzuchu - oglądamy się  zdziwieni, kobieta jest stara, bezzębna, równie szara jak ściana pod którą  stoi. Mijamy ją bez słowa i w bramie trąbimy butelkę solidarnie po  połowie. Cieplej i w głowie zaczyna się kręcić. Żeby tak jeszcze było  gdzie usiąść, pogadać. Jest dopiero dziewiętnasta, Jeszcze dwie i pół  godziny czasu przepustkowego. Oparliśmy się w bramie o suchą ścianę i w  milczeniu patrzymy na siebie. Obaj myślimy o tym samym, ale nikt nie chce  pierwszy powiedzieć. Każdemu szkoda przepustki. Po tylu miesiącach? W  końcu zaczynam:
- No, co robimy dalej?
- Nogi mi już w dupę wlazły - krzywi się Aftyka.
Jakże przytulna jest nasza sala. Jakże swojska. Ten podskakuje, tamten sam  siebie musztruje, inny pierdzi na komendę, zakłady idą, ile razy wydoli...  Wesoło w naszej kompanii w ten sobotni wieczór. Po przysiędze, kiedy  staliśmy się prawdziwymi żołnierzami, zapanował w kompanii inny nastrój.  Dla obserwatora z zewnątrz trudno byłoby określić na czym ta zmiana  polegała: zajęcia, marsze, a nawet ganianki odbywały się jak poprzednio,  lecz atmosfera w jakiej to wszystko się działo była inna. Więcej w niej  jest koleżeńskości, zrozumienia, współpracy.

 Pewnej lutowej niedzieli, ale tak pogodnej jak kwietniowa, sierżant  Prucnal, który miał w kompanii funkcję "kontrolnego", przyszedł z żoną i  trzema córeczkami. Naturalnie zostawił je przed budynkiem na ławce, na  której i my wygrzewaliśmy się, gromadą wyglądając wiosny. O ile sierżant  urodą raczej nie grzeszył, ale już nie wydawał się nam szkaradny -  przyzwyczailiśmy się, o tyle jego żona wyglądała prześlicznie. Towarzystwo  nie zrażone bawiącymi się obok dziećmi, uderzyło zaraz w zaloty.
Szczupła, drobna kobieta rumieniła się zażenowana, pośród zgrai wyspanej  przy niedzielnej, późniejszej pobudce, wyposzczonej, której wszystko  kojarzyło się tylko z d...  Zewsząd, niby to do siebie, ale tak, żeby słyszała, sypały się uwagi:
- Patrzcie, ależ nasz szef to szczęściarz, ma żonę jak Kim Novak.
- A pupka, że tylko zdjęcie i na okładkę...
Nadszedł sierżant, widać doszedł do wniosku, że niebezpiecznie jest  zostawiać żonę na pastwę wygłodzonych chłopaków. Zmieniło to trochę styl,  ale temat pozostał ten sam.
- Ależ z obywatela sierżanta chłop, taką trójkę zmachać...
- Zamęczy pan żonę - Golik, kompanijny lubieżnik, powłóczystym spojrzeniem  okazywał swoje współczucie.
- Co wy tam gadacie - sierżant uśmiechał się zadowolony. Tyle narodu  zginęło, trzeba odradzać.
- No to przydała by się następna trójka...
- A co, myślicie, żeśmy z Hanią kramik na kłódkę zamkli? Jak dziewuchy  urosną, to urodzą chłopaków na cały pluton.
 Wiosną w kompanii tak przybrała Boża wola, że jeden chłopak wysłany po  dowódcę odważył się przygadać siostrę żony porucznika. Potem wszyscy mu  zazdrościli, bo chociaż nie miała urody, to miała przepustkę. A za  ogrodzeniem liczyła się nie uroda tylko to co pod spódnicą. Miał  szczęście. Dziewucha i to jeszcze krewna dowódcy, żaden kapral się nie  czepi.
Nawet nasz dowódca plutonu, chorąży Bąk, przyprowadził kiedyś  dziewczynę, ale zostawił ją bezpiecznie przed kompanią, na "odległość  strzału", tak że głos nie dochodził, tylko całusy wiara mogła posyłać.  Dziewczę chichotało radośnie i chciało podejść bliżej, pod okno, ale Bąk  był ostrożny, nie pozwalał. On dobrze wiedział, co rodzi się w żołnierzu,  kiedy pierwszy powiew wiosny go owieje. Jednym słowem dowództwo się  oswajało .
Ja też czuję powiew wiosny. Trochę lżejszy tryb codziennych ćwiczeń i może  smalec hononariowy na dokładkę sprawiają, że nieraz trudno sobie z sobą  poradzić. W takich chwilach pamięć podsuwa wyobraźni dawne zdarzenia i  byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym obudził się już nawet nie obok pięknej,  gorącej Helenki, ale choćby przy nieruchawej, grubej Zosi z Lublina, och,  jaki byłbym szczęśliwy.
 Wyżywam się w gimnastyce. Polubiłem ją jak wszystko, co człowiek  potrafi zrobić, a przecież poprzednio była to tylko udręka. Ileż razy  przez nie wykonanie ćwiczenia nie jadłem obiadu:
- Pójdziecie na obiad jak to i to zrobicie...
Teraz śmieję się sam z siebie. Ze swoich niezdarnych podskakiwań pod  drążkiem, "wiszenia" jak popruty łach na poręczach. Awersję do ćwiczeń  fizycznych miałem zresztą od dziecka. Uważałem, że brak mi predyspozycji  cielesnych. Jestem wątły, słaby. Była to nieprawda. Byłem tylko tchórzliwy  i w tym tkwił "cały mój syndrom". Teraz ćwiczę pełny zestaw ćwiczeń na  drążku (dwanaście) i na poręczach (osiem) i chwilami trudno jest  uwierzyć, że to jestem ja, ten sam, co początkowo podskakiwał niezdarnie  pod drążkiem lub ku ogólnej uciesze zawisał bezwolnie na poręczach. Teraz  wszystkie ćwiczenia robię z przyjemnością dla rozładowania tego diabła,  który ciągle kręci tam, pod brzuchem. Schudłem, ale wygonić go nie mogę.  Najgorzej na warcie. Kiedy po czterech godzinach drzemania na pryczy,  rozparzony i rozmarzony wstaję na zmianę, wystarczy tylko przypadkowe  drapnięcie szorstkimi kalesonami...  Próbuję też pisać. Siadam wieczorami, a nawet po capstrzyku, za specjalnym  zezwoleniem dowódcy plutonu (dziwne, w jakiej estymie jest w wojsku  człowiek "piszący", jak reżyser filmowy wśród podlotków) w świetlicy i  chcę "coś" napisać. Coś fajnego, nietrudnego, i co by przyniosło  pieniądze. Ale nic nie wychodzi. Jest między nami jeszcze jeden, z plutonu  strzelców, też piszący. O Boże, jak on mi zazdrościł tekstu umieszczonego  w Sztandarze Młodych. Nigdy nic mu jeszcze nie wydrukowali i dlatego ja  urastam wobec niego do rangi literata z ogromnym autorytetem. Dopytuje  się, czy piszę lekko czy ciężko, co myślę o jego opowiadaniach - pokazuje  zeszyt. On pisze bardzo wolno, ciężko. To opowiadanie, kilkustronicowe,  pisał rok... Teraz pisze drugie...  Przeczytałem - było piękne. Moje pisanie przy jego, to jak nieheblowana  deska przy kunsztownym meblu z epoki Ludwika XV. Powiedziałem to, ale nie  chciał mi uwierzyć. Uważał, że piszę o wiele lepiej i ciekawiej od niego  bo... mnie wydrukowali. On ostatecznie odebrał mi chęć borykania się z losem, chęć walki o "Pisanie". Dałem sobie spokój i zacząłem wkuwać  regulaminy, zawsze pożyteczniejsze, szczególnie gdy za pięć miesięcy  egzamin, a od wyników będzie zależeć lokata i stopień w wojsku. Moją  dewizą w życiu było bowiem, że jak się na coś w życiu człowieku  zdecydowałeś, to staraj się robić to, lub być w tym, jak najlepszym.

 W końcu lutego odczytano rozkaz o tym, że kto jest chętny, może  składać raport do lotnictwa. Naturalnie w pierwszej chwili nawet nie  pomyślałem, że może to i mnie dotyczyć. Po pierwsze, jeszcze w gimnazjum,  szkolny lekarz oglądając moją posturę, wyraził zdecydowaną opinię, że może  jakiś czas jeszcze pożyję, ale o lotnictwie nie ma co marzyć. "Tam panie  trzeba chłopów...". A po drugie nie chciałem na całe życie wiązać się z  wojskiem. Teraz, kiedy zasmakowałem uroków cywilnego życia w Pruszkowie,  myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej skończyć z wojskiem. Miałem  większe ambicje życiowe i liczyłem tylko miesiące do końca służby. Tak  myślałem w pierwszej chwili, ale po zastanowieniu się i analizie sytuacji  ogólnej, pomyślałem - co mi szkodzi. Wojna w Korei jeszcze trwa i coraz  silniejsze są pogłoski, że po promocji pozostawią nas w wojsku na oficerów  zawodowych. Ciarki przechodzą po grzbiecie. Oficer w piechocie. Nie tak  dawno rozmyślałem o losie naszego chorążego, Bąka. Brrr. To już lepiej by  było w lotnictwie. Napisałem raport. Na pewno nie przyjmą, ale może jakiś  urlopik, może będzie okazja odwiedzić Helenkę. Ostatecznie droga do  Dęblina prowadzi przez Warszawę. Napisałem, i wbrew uświadomionym sobie  oczywistościom, że z tego nic nie będzie, zaczęła się rodzić w sercu  nadzieja. Zacząłem patrzeć na moje tutaj życie, jak na coś bardzo  tymczasowego, na to, co ma się wkrótce skończyć, co niedługo opuszczę.  Cieszyłem się tym bardziej, że na wiosnę planowane były wielkie manewry, z  wielkim pięćdziesięciokilometrowym marszem, i miałem nadzieję, że uda mi  się dzięki wyjazdowi go uniknąć.  Niestety, przy końcu lutego, tuż przed ćwiczeniami, otrzymałem swój raport  z powrotem. Nie zakwalifikowano. Mam służyć w piechocie i basta. Pogodziłem  się z losem, bo czyż mogłem co innego zrobić?

do 22n