Zaraz w pierwszą sobotę po przysiędze wyznaczono naszą kompanię na wartę. Zamiast więc przepustek, których tak oczekiwaliśmy - warta. No cóż, my nie zwyczajni żołnierze, wartę możemy pełnić tylko w dni świąteczne, żeby nie zakłócić cyklu szkolenia (tego dalej rozpisanego szczegółowego planu zajęć, na następne sześć miesięcy), więc umożliwiamy tym pozostałym korzystanie z uroków pierwszej przepustki. Pocieszamy się, że w następną sobotę pójdziemy zdobywać Siedlce. Zgodnie z regulaminem przed objęciem warty otrzymujemy cztery godziny czasu na przygotowanie się. Należy umyć się, ogolić, zmienić koszulę i gacie, powinna być jeszcze kąpiel, ale coś tam w łaźni nawaliło. Ale najważniejsze to są: gwoździe w butach, czysta chusteczka i ostrzyżona na zero głowa. Na godzinę przed objęciem służby oficer dyżurny pułku dokonuje przeglądu. Niechby tak któremu brakowało gwoździa, lub włosy miał za długie, według gustu oficera, od razu ze zbiórki do koszar lub fryzjera. Za piętnaście minut z powrotem, a "zasługi" to już wymierzy dowódca kompanii we własnym zakresie. Pilnujemy więc tych rzeczy, ale największe obawy budzą włosy. Odrosły na centymetr i szkoda by ich było, gdyby znalazł się jakiś służbista - sadysta. Mamy nadzieję, że przez następny tydzień jeszcze trochę urosną - akurat na przepustkę. Na szczęście na przeglądzie wszystko jest w porządku. Oficer - fajny chłop, nawet czapek nie każe zdjąć. Wstawia nam tylko gadkę, o ważności służby wartowniczej. Wartownik na posterunku nie podlega nikomu, nawet ministrowi obrony narodowej, marszałkowi Rokossowskiemu, a tylko rozprowadzającemu i dowódcy warty. Tylko oni mają prawo wydania mu rozkazu zejścia z posterunku. Słyszeliśmy już to wszystko nieraz, do znudzenia. Cały tydzień łożono na to w głowy, a jeszcze i to, jak to młody wartownik zatrzymał generała, który nie znał hasła. Generał mówi, prosi, "nie widzisz żołnierzu, żem generał - stańcie na baczność". A wartownik: "stój, padnij, bo będę strzelał". Generał dalej się oburza: "Jak wy tak do mnie, to ja was do więzienia". A wartownik przeładowuje karabin. Generał mięknie: "coście zdurnieli? W błoto mam paść?!" (zawsze w tych opowieściach było błoto). A wartownik: "padnij bo strzelam" i lufę w generała. Generał się położył, aż medale zachlupotały w kałuży i tak leżał, dopóki nie przyszła zmiana i rozprowadzający uwolnił generała. Wartownik w nagrodę otrzymał siedem dni urlopu. Takich i innych opowieści, nasłuchały się mury czerwonego budynku w którym mieściła się wartownia co niemiara, jako że stoją już one chyba ze sto lat. Jeszcze carskie sołdaty pełniły tu służbę, potem nasi żołnierze, potem Niemcy, potem Ruscy, a teraz my, ludowe wojsko polskie. Mury stare, przesiąknięte potem i smrodem żołnierskich pokoleń, w przenośni i dosłownie. Ciężkiego zapachu, jaki tam zdawałoby się od wieków wypełniał pomieszczenia, nie zdołałoby usunąć nawet największe wietrzenie, gazowanie, czy wylewanie podłóg i ścian lizolem. Taka wartownia, zbudowana w dziewiętnastym wieku, według wzoru który jest ciągle aktualny, składa się z dwóch izb dla wartowników: dla zmiany czuwającej i odpoczywającej, pomieszczenia dla dowódcy warty i pierdla czyli aresztu. Kilka cel i mały pokoik dla profosa. W każdym pomieszczeniu żołnierskim stoją zazwyczaj zbite z drzewa prycze, tworzące rodzaj podwyższenia, na którym leżą pokotem wartownicy. Różnica między zmianami polega na tym, że zmiana odpoczywająca może spać, a na zmianie czuwającej nie wolno. Tok służby wartowniczej przewiduje: dwie godziny stania na posterunku, dwie godziny odpoczywania i dwie godziny czuwania. W nadzwyczajnych wypadkach, gdy zaistnieje potrzeba interwencji, w celu zaprowadzenia porządku w garnizonie, wykorzystywana jest zmiana czuwająca. Ale jak nie dzieje się nic nadzwyczajnego, to na warcie żyje się w takim właśnie dwugodzinnym rytmie. Zaletą tej służby, co niektórzy uważają za zasadnicze, jest to, że nie ma gimnastyki, nie trzeba się myć, golić i praktycznie śpi się przez cały czas, naturalnie poza czasem stania na posterunku. Zresztą każdy, kto wejdzie na wartownię, choćby nie chciał, po kilkunastu minutach zmożony smrodem zapada w półprzytomny półsen.
Naszpikowany instrukcjami, zasłyszanymi opowieściami o przygodach
jakie spotykają wartowników na posterunkach, objąłem o godzinie siedemnastej
(I zmiana) wartę. Miałem pilnować magazynu, ogrodzonego płotem z
drucianej siatki, zakończonym drutem kolczastym. Miałem stać wewnątrz
ogrodzenia, przy słupie z lampą. Pierwsza warta. Czułem się bardzo
ważny. Pierwszy raz w wojsku miałem karabin załadowany ostrą amunicją,
pełne ładownice i bardzo chciałem, żeby przytrafiła mi się jaka przygoda.
Byłem więcej niż pewny, że zachowam się tak, jak przystało wartownikowi
i żołnierzowi, byle tylko była ku temu okazja. Och, żeby jaki wróg
zechciał podkradać się pod magazyn, karabin aż świerzbiał w ręce...
Strzał, alarm. Przybiega zmiana. Z niedowierzaniem i zdumieniem "odbierają"
zatrzymanego wroga. Potem urlop, Helenka... ech, potem... Na razie
żadnego wroga nie widać, tylko łażą do kasyna i z kasyna. Pora kolacji,
a posterunek tuż tuż przy tym niedostępnym dla elewa budynku. Nie
jest nudno. Nawet się nie spostrzegłem, gdy już zmiana. Na wyro więc i
w czad. Śpią wszyscy bez wyjątku, czuwający i odpoczywający. Trochę
ożywienia wnosi kolacja. Służby wartownicze pobierają z kuchni w pierwszej
kolejności (aresztanci na końcu), są uprzywilejowane. Chodzi o to, że
kucharz z kotła nalewa zawsze z wierzchu, a wiadomo, że tłuszcz lżejszy
od wody. Akurat przy kolacji nie ma to znaczenia. Czarna kawa i suchy
razowy chleb jednakie, z początku czy z końca, ale kiedy jest zupa...
O dwunastej, kiedy znowu obejmuję posterunek, już cisza wokół. Zima w tym
roku łagodna, śnieg niewielki, i leży tylko gdzieniegdzie, a powietrze,
choć już późno, wilgotno-ciepławe, przyjemne. Gwiazdy błyszczą odwilżą,
i spokój, i cisza. Tylko w kasynie żółcą się szyby i słychać muzykę.
Zabawa karnawałowa, dla kadry. Za sześć miesięcy będę jednym z nich.
No, tylko na trzy miesiące, pocieszam się, bo uroki życia oficerskiego
wcale mnie nie pociągają. Bo weźmy choćby dowódcę naszego plutonu,
chorążego Bąka. Kiedy wstajemy na zbiórkę, on już w mundurze, ogolony,
gotowy do działania. Potem cały dzień z nami. W błocie też nieraz
się tytła jak i my. I tak do capstrzyku. Kiedy służbowy ogłasza "capstrzyk",
"wojsko śpi", widzimy go w wejściu do sali. I tak przez całe życie?
Smutny jest żywot młodszego oficera w pułku piechoty. A w ogóle to
całe wojsko, to jedna z najbardziej bezsensownych zabaw dorosłych
ludzi. Te maszerowania, te salutowania i obwieszania się różnymi
wstążeczkami, blaszkami... Gdyby tak przybysz z innej planety (rozsądniejszej)
spojrzał z boku na to, to gdyby zrozumiał o co chodzi, to chyba uśmiałby
się do rozpuku. Tylu dorosłych ludzi biega, robi różne gesty, całe
kolumny przesuwają się to w tą, to w tamtą stronę, i wszystko bezproduktywnie,
bez pożytku, korzyści... aż wstyd, że uważamy się za homo sapiens.
Wydaje nam się, że sięgamy duchowych sfer, wszechświata, a w rzeczywistości
najważniejsze dla nas jest: móc pokrzykiwać na innych i mieć więcej
od innych blaszek na piersiach.
Po pierwszej, z zabawy zaczęły wychodzić pary. Przeważnie
szły w stronę pobliskich domów oficerskich, ale niektóre zaczynały
się już szamotać, gdy tylko przekroczyły krąg światła latarni. Udawałem,
że nie widzę i nie słyszę, chociaż krew się we mnie burzyła. Kiedy
jednak jeden cyrkowiec dwa metry ode mnie oparł pannę o płotową siatkę
i założywszy jej nogi za swój pas, tłukł jej grzbietem o druty, aż
cały płot zaczął falować, nie wytrzymałem. Moja powaga wartownika
została naruszona. Chwyciłem karabin w rękę i zawołałem: stój, kto
idzie! Oni nie szli, tylko się ruszali, ale jest to pierwsza odzywka
wartownika, zgodnie z regulaminem. Nie zwrócili wcale uwagi
na mój okrzyk, a przecież parzyli się nie dalej jak jakie dwa metry
ode mnie. Krzyknąłem więc:
- Stój, bo będę strzelał. Jest to druga regulaminowa "odzywka"
wartownika. Żadnej z ich strony reakcji. Odwrotnie, kobieta zaczęła
jęczeć coraz głośniej i wyginać się, a oficer chwycił się za siatkę,
żeby nie upaść na plecy. Mocowali się nie bacząc na to, że poły rozpiętego
futra zamiatają wilgotną ziemię. Tego było mi już za dużo.
- Stój, bo będę strzelał! - powtórzyłem okrzyk i jednocześnie
trzasnąłem zamkiem przeładowując karabin. Na ten metaliczny dźwięk
oficer musiał mieć ucho wyczulone bo znieruchomiał i głowę odwrócił
w moją stronę. Zobaczył wymierzony karabin i wyraźnie zdębiał.
-Co to koleś, zwariowałeś?! Głos mu się załamywał w takt poruszeń
kobiety, dla której świat nie istniał.
- Tu nie wolno przebywać, teren posterunku - krzyczałem z satysfakcją,
przejęty swoją ważnością i groźnie potrząsałem karabinem.
Kiwnął pojednawczo głową i jednocześnie jego dama zwisła na
nim bezwładnie. Wyjął jej nogi zza pasa i zaczął zapinać spodnie.
- Choć - powiedział do swojej bogdanki - szczawik ma służbę i nie
może bić konia, to rzeczywiście może jakiej wariacji dostać.
Szczawik? Zalało mnie gorąco.
- Stać! Nie ruszać się! - ja wam pokażę, myślałem mściwie. Ja wam
dam szczawika. Postoicie tu do zmiany warty.
Ale nie zwracali na mnie uwagi. Kobieta wolno, pieszczotliwym
ruchem naciągała majtki, oficer dociągnął pas i poszli do kasyna.
Przechodząc obok dziewczyna spojrzała na mnie i pokazała język:
- Eeee.
Nie lubiłem służby wartowniczej. Sama myśl o niej, i o tym,
że może wypaść w najbliższą sobotę, przyprawiała mnie o grypowe samopoczucie,
tak jak bym był na nią uczulony. I to nie dlatego, że moje zachowanie
podczas pierwszej warty budziło przez długi czas we mnie odrazę i
niesmak do siebie, ale głównie dlatego, że uważałem czas pełnienia
służby za czas stracony. W grę wchodziła nie tylko doba służby ale
i następne dwie, podczas których dochodziłem do siebie. Wolałem już
kompanijne zajęcia, urozmaicone choćby zbiórkami na piecu, bo nabywałem
zawsze jakiegoś doświadczenia, a na warcie trudno było oczekiwać,
że ktoś znowu znajdzie się chętny do pieprzenia w obrębie mojego
posterunku.
W dwa tygodnie po przysiędze - pierwsza przepustka. Można wybierać:
w sobotę albo w niedzielę. W sobotę po zajęciach, czas krótki, od
siedemnastej do dwudziestej pierwszej trzydzieści (pół godziny do
capstrzyku). W niedzielę dłużej - od obiadu, godzina piętnasta do
dwudziestej. Ale sobota atrakcyjniejsza. Przynajmniej zawsze się tak
wydaje. O piątej staję więc u oficera dyżurnego do przeglądu. Podoficer
jest skrupulatny, każe nawet gacie pokazać, czy nie zasrane. Żołnierz na
przepustce, to tak jak pan młody do ślubu, musi mieć wszystko na wysoki
glanc. Wiara rechocze, bo wydaje im się, że to ściąganie gaci jest dobrą
wróżbą. Pierwszy raz za bramą od trzech miesięcy. Wydaje mi się,
że to już wiek, odkąd w mglisty poranek siąpiący deszczem wszedłem
właśnie przez tę bramę w nieznane. Teraz ten nieznany świat jest
z drugiej strony. Żeby było raźniej umawiamy się z Aftyką (najwyższy
z moździerzy), że idziemy razem. Podnieceni, radośni, szczęśliwi
z wyrwania się z koszarowych kazamatów, przechodzimy bramę. Ale radość
szybko opada. Bezludne, skąpo oświetlone uliczki, pełne tylko takich
jak my, grupkami spacerujących żołnierzy, zmieniają nastrój. Nie
ma się gdzie podziać. Jedyne kino z radzieckim filmem nie wchodzi
w rachubę. Któż by po trzech miesiącach siedzenia w koszarach, mając
trzy godziny czasu, pragnął je spędzić w kinie. Pragniemy towarzystwa,
pragniemy dziewczyn. Na ulicach jednak pusto, tylko żołnierzy chmara.
Chodzą bez celu, w tę i we w tę. Idzie jakaś dziewczynka, wygląda
na gimnazjalistkę:
- Ej, koleżanko, co tak spieszno - staramy się jak najuprzejmiej.
Ale ona tylko łypnęła spod granatowego beretu i w nogi. Nie ma się
czemu dziwić, usprawiedliwiamy ją, przecież co parę kroków jest zaczepiana
przez takich jak my, w długich do kostek płaszczach, z wygolonymi
głowami, zgłodniałych bab - na przepustce. Po pół godzinie, kiedy
robi się na ulicach zupełnie pusto i słychać tylko stukot podkutych,
żołnierskich butów, tracąc nadzieję na poderwanie kogoś, idziemy
pod jedną knajpę. Knajpa dla żołnierzy rzecz zabroniona, pewnie dlatego,
że jest nieduża, a wojaków na przepustce - setki. Ale są usłużni
ludzie, wynoszą wina ile się zechce.
- Ej, żołnierzu, dajcie wina, to dam wam pofikać na brzuchu - oglądamy
się zdziwieni, kobieta jest stara, bezzębna, równie szara jak ściana
pod którą stoi. Mijamy ją bez słowa i w bramie trąbimy butelkę solidarnie
po połowie. Cieplej i w głowie zaczyna się kręcić. Żeby tak jeszcze
było gdzie usiąść, pogadać. Jest dopiero dziewiętnasta, Jeszcze dwie
i pół godziny czasu przepustkowego. Oparliśmy się w bramie o suchą
ścianę i w milczeniu patrzymy na siebie. Obaj myślimy o tym samym,
ale nikt nie chce pierwszy powiedzieć. Każdemu szkoda przepustki.
Po tylu miesiącach? W końcu zaczynam:
- No, co robimy dalej?
- Nogi mi już w dupę wlazły - krzywi się Aftyka.
Jakże przytulna jest nasza sala. Jakże swojska. Ten podskakuje,
tamten sam siebie musztruje, inny pierdzi na komendę, zakłady idą,
ile razy wydoli... Wesoło w naszej kompanii w ten sobotni wieczór.
Po przysiędze, kiedy staliśmy się prawdziwymi żołnierzami, zapanował
w kompanii inny nastrój. Dla obserwatora z zewnątrz trudno byłoby
określić na czym ta zmiana polegała: zajęcia, marsze, a nawet ganianki
odbywały się jak poprzednio, lecz atmosfera w jakiej to wszystko
się działo była inna. Więcej w niej jest koleżeńskości, zrozumienia,
współpracy.
Pewnej lutowej niedzieli, ale tak pogodnej jak kwietniowa,
sierżant Prucnal, który miał w kompanii funkcję "kontrolnego", przyszedł
z żoną i trzema córeczkami. Naturalnie zostawił je przed budynkiem
na ławce, na której i my wygrzewaliśmy się, gromadą wyglądając wiosny.
O ile sierżant urodą raczej nie grzeszył, ale już nie wydawał się
nam szkaradny - przyzwyczailiśmy się, o tyle jego żona wyglądała
prześlicznie. Towarzystwo nie zrażone bawiącymi się obok dziećmi,
uderzyło zaraz w zaloty.
Szczupła, drobna kobieta rumieniła się zażenowana, pośród zgrai
wyspanej przy niedzielnej, późniejszej pobudce, wyposzczonej, której
wszystko kojarzyło się tylko z d... Zewsząd, niby to do siebie,
ale tak, żeby słyszała, sypały się uwagi:
- Patrzcie, ależ nasz szef to szczęściarz, ma żonę jak Kim Novak.
- A pupka, że tylko zdjęcie i na okładkę...
Nadszedł sierżant, widać doszedł do wniosku, że niebezpiecznie jest
zostawiać żonę na pastwę wygłodzonych chłopaków. Zmieniło to trochę styl,
ale temat pozostał ten sam.
- Ależ z obywatela sierżanta chłop, taką trójkę zmachać...
- Zamęczy pan żonę - Golik, kompanijny lubieżnik, powłóczystym spojrzeniem
okazywał swoje współczucie.
- Co wy tam gadacie - sierżant uśmiechał się zadowolony. Tyle narodu
zginęło, trzeba odradzać.
- No to przydała by się następna trójka...
- A co, myślicie, żeśmy z Hanią kramik na kłódkę zamkli? Jak dziewuchy
urosną, to urodzą chłopaków na cały pluton.
Wiosną w kompanii tak przybrała Boża wola, że jeden chłopak
wysłany po dowódcę odważył się przygadać siostrę żony porucznika.
Potem wszyscy mu zazdrościli, bo chociaż nie miała urody, to miała
przepustkę. A za ogrodzeniem liczyła się nie uroda tylko to co pod
spódnicą. Miał szczęście. Dziewucha i to jeszcze krewna dowódcy,
żaden kapral się nie czepi.
Nawet nasz dowódca plutonu, chorąży Bąk, przyprowadził kiedyś
dziewczynę, ale zostawił ją bezpiecznie przed kompanią, na "odległość
strzału", tak że głos nie dochodził, tylko całusy wiara mogła posyłać.
Dziewczę chichotało radośnie i chciało podejść bliżej, pod okno, ale Bąk
był ostrożny, nie pozwalał. On dobrze wiedział, co rodzi się w żołnierzu,
kiedy pierwszy powiew wiosny go owieje. Jednym słowem dowództwo się
oswajało .
Ja też czuję powiew wiosny. Trochę lżejszy tryb codziennych ćwiczeń
i może smalec hononariowy na dokładkę sprawiają, że nieraz trudno
sobie z sobą poradzić. W takich chwilach pamięć podsuwa wyobraźni
dawne zdarzenia i byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym obudził się już
nawet nie obok pięknej, gorącej Helenki, ale choćby przy nieruchawej,
grubej Zosi z Lublina, och, jaki byłbym szczęśliwy.
Wyżywam się w gimnastyce. Polubiłem ją jak wszystko, co człowiek
potrafi zrobić, a przecież poprzednio była to tylko udręka. Ileż razy
przez nie wykonanie ćwiczenia nie jadłem obiadu:
- Pójdziecie na obiad jak to i to zrobicie...
Teraz śmieję się sam z siebie. Ze swoich niezdarnych podskakiwań
pod drążkiem, "wiszenia" jak popruty łach na poręczach. Awersję do
ćwiczeń fizycznych miałem zresztą od dziecka. Uważałem, że brak mi
predyspozycji cielesnych. Jestem wątły, słaby. Była to nieprawda.
Byłem tylko tchórzliwy i w tym tkwił "cały mój syndrom". Teraz ćwiczę
pełny zestaw ćwiczeń na drążku (dwanaście) i na poręczach (osiem)
i chwilami trudno jest uwierzyć, że to jestem ja, ten sam, co początkowo
podskakiwał niezdarnie pod drążkiem lub ku ogólnej uciesze zawisał
bezwolnie na poręczach. Teraz wszystkie ćwiczenia robię z przyjemnością
dla rozładowania tego diabła, który ciągle kręci tam, pod brzuchem.
Schudłem, ale wygonić go nie mogę. Najgorzej na warcie. Kiedy po
czterech godzinach drzemania na pryczy, rozparzony i rozmarzony wstaję
na zmianę, wystarczy tylko przypadkowe drapnięcie szorstkimi kalesonami...
Próbuję też pisać. Siadam wieczorami, a nawet po capstrzyku, za specjalnym
zezwoleniem dowódcy plutonu (dziwne, w jakiej estymie jest w wojsku
człowiek "piszący", jak reżyser filmowy wśród podlotków) w świetlicy i
chcę "coś" napisać. Coś fajnego, nietrudnego, i co by przyniosło
pieniądze. Ale nic nie wychodzi. Jest między nami jeszcze jeden, z plutonu
strzelców, też piszący. O Boże, jak on mi zazdrościł tekstu umieszczonego
w Sztandarze Młodych. Nigdy nic mu jeszcze nie wydrukowali i dlatego ja
urastam wobec niego do rangi literata z ogromnym autorytetem. Dopytuje
się, czy piszę lekko czy ciężko, co myślę o jego opowiadaniach - pokazuje
zeszyt. On pisze bardzo wolno, ciężko. To opowiadanie, kilkustronicowe,
pisał rok... Teraz pisze drugie... Przeczytałem - było piękne. Moje
pisanie przy jego, to jak nieheblowana deska przy kunsztownym meblu
z epoki Ludwika XV. Powiedziałem to, ale nie chciał mi uwierzyć.
Uważał, że piszę o wiele lepiej i ciekawiej od niego bo... mnie wydrukowali.
On ostatecznie odebrał mi chęć borykania się z losem, chęć walki o "Pisanie".
Dałem sobie spokój i zacząłem wkuwać regulaminy, zawsze pożyteczniejsze,
szczególnie gdy za pięć miesięcy egzamin, a od wyników będzie zależeć
lokata i stopień w wojsku. Moją dewizą w życiu było bowiem, że jak
się na coś w życiu człowieku zdecydowałeś, to staraj się robić to,
lub być w tym, jak najlepszym.
W końcu lutego odczytano rozkaz o tym, że kto jest chętny, może składać raport do lotnictwa. Naturalnie w pierwszej chwili nawet nie pomyślałem, że może to i mnie dotyczyć. Po pierwsze, jeszcze w gimnazjum, szkolny lekarz oglądając moją posturę, wyraził zdecydowaną opinię, że może jakiś czas jeszcze pożyję, ale o lotnictwie nie ma co marzyć. "Tam panie trzeba chłopów...". A po drugie nie chciałem na całe życie wiązać się z wojskiem. Teraz, kiedy zasmakowałem uroków cywilnego życia w Pruszkowie, myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej skończyć z wojskiem. Miałem większe ambicje życiowe i liczyłem tylko miesiące do końca służby. Tak myślałem w pierwszej chwili, ale po zastanowieniu się i analizie sytuacji ogólnej, pomyślałem - co mi szkodzi. Wojna w Korei jeszcze trwa i coraz silniejsze są pogłoski, że po promocji pozostawią nas w wojsku na oficerów zawodowych. Ciarki przechodzą po grzbiecie. Oficer w piechocie. Nie tak dawno rozmyślałem o losie naszego chorążego, Bąka. Brrr. To już lepiej by było w lotnictwie. Napisałem raport. Na pewno nie przyjmą, ale może jakiś urlopik, może będzie okazja odwiedzić Helenkę. Ostatecznie droga do Dęblina prowadzi przez Warszawę. Napisałem, i wbrew uświadomionym sobie oczywistościom, że z tego nic nie będzie, zaczęła się rodzić w sercu nadzieja. Zacząłem patrzeć na moje tutaj życie, jak na coś bardzo tymczasowego, na to, co ma się wkrótce skończyć, co niedługo opuszczę. Cieszyłem się tym bardziej, że na wiosnę planowane były wielkie manewry, z wielkim pięćdziesięciokilometrowym marszem, i miałem nadzieję, że uda mi się dzięki wyjazdowi go uniknąć. Niestety, przy końcu lutego, tuż przed ćwiczeniami, otrzymałem swój raport z powrotem. Nie zakwalifikowano. Mam służyć w piechocie i basta. Pogodziłem się z losem, bo czyż mogłem co innego zrobić?