Ćwiczenia, wielkie ćwiczenia więc mnie nie ominęły. Były to tak zwane dywizyjne manewry wiosenne - podsumowanie szkolenia prowadzonego w pododdziałach od listopada ubiegłego roku. Sztaby ćwiczyły na mapach ołówkami, a my nogami. Clou ćwiczeń więc dla nas jest "wielki marsz". Należało przejść około pięćdziesięciu kilometrów, zająć pozycję, przeprowadzić natarcie i "rozgromić wroga". Oj, co to był za marsz. Szliśmy całą dobę niosąc wszystko na sobie "co żołnierz ma", włącznie z zapasowymi onucami, z wyjątkiem zmiany bielizny, której po prostu nie mieliśmy. A więc karabiny, ładownice, łopatki, maski p-gaz, plecaki, a w nich: mundury "wyjściowe", przybory toaletowe, do szycia i naprawiania butów, dwa zrolowane koce. Na szczęście nie musieliśmy dźwigać naszych Maksimów, które jechały na "taczance", małym drewnianym wózku, ciągnionym przez dwa niewielkie, włochate koniki.
Szliśmy i szliśmy. Po pierwszej godzinie przerwa pięciominutowa,
po dwóch - piętnastominutowa, jako że nie był to forsowny marsz.
I tak godzina za godziną. Po czwartej godzinie ucichły rozmowy. Po
dziesiątej, łopatka u pasa ważyła chyba ze sto kilogramów,
nie mówiąc już o masce gazowej. Nawet manierki z kawą chętnie każdy
by się pozbył. Wtedy też przekonałem się, że opowiadania o spaniu
w marszu są prawdziwe. Większość z nas zasypiała idąc. Opierał się
człowiek jeden o drugiego łokciami i w kimono. Nogi same szły. Niektórzy
tak twardo zasypiali, że zaczynali chrapać, a gdy się obudzili, nie
rozpoznawali okolicy, tyle drogi podczas snu przeszli. W końcu, po
czternastu godzinach marszu zalegliśmy na zmarzniętym polu w pozycji
wyjściowej oczekując świtu, żeby rozpocząć natarcie. Gruda była twarda,
zmarznięta, z przewianym między grudami śniegiem. Noc mroźna, pełna
gwiazd i zimnej ciszy. Ustawiliśmy na podstawie CKM i rozłożyliśmy
się wokół niego. O okopaniu nawet nie było mowy. Zwykła saperska łopatka,
a tylko takie mieliśmy, nie mogła ugryźć tej skorupy, trzeba by chyba
łomu, albo jeszcze czegoś cięższego. Leżeliśmy więc pomiędzy bruzdami,
w cienkich, wytartych mundurkach i takich samych płaszczach i czekaliśmy
świtu. Ziemia paliła zimnem jakby była rozgrzana do czerwoności. Oparłem
głowę na ręku i czułem jak powoli, od brzucha, ciągnie przemożny ziąb.
Zacząłem sobie dla przeciwstawienia wyobrażać ciepłe łóżko, ciepłe ciało
Marysi i... obudził mnie okrzyk:
- Przygotować się do natarcia! Przygotować się do natarcia! Podać
po linii!
W pierwszej chwili nie mogłem się zorientować, gdzie jestem. Jeszcze
przed chwilą było tak przyjemnie, a tu nóg nie czuję, zdrętwiały
z zimna, ręka na której opierałem głowę zesztywniała, aż przez chwilę
myślałem, że zamarzła na amen i teraz jak ją będę próbował zgiąć,
to odpadnie jak suchy patyk. A kiedy zęby zaczęły mi latać tak mocno,
że słowa nie mogłem wymówić, wtedy poczułem, jak bardzo zmarzłem.
No, ale do przodu, trzeba atakować. - Zmiana pozycji - krzyczą.
Chwytamy więc w trzech CKM, dwóch za kółka, a jeden za pałąk
i niesiemy biegiem na nowe stanowisko. Cekaemy nacierają razem z
piechotą, w jednej lini. Zające już dawno w przodzie, też zmarznięte
jak my, a my biegiem za nimi. Ciężej nam jeszcze, bo musimy targać
naszego grata. Rychło ziąb przechodzi w pot. Ciało nieodporne, myślę,
słabe, nie trzyma temperatury. Ale biegniemy do przodu. Pociesza
nas tylko myśl, że po zakończeniu natarcia nie trzeba będzie dźwigać tego
żelastwa, bo czeka taczanka i dwa koniki. Jeszcze trochę, nawołuje chorąży
Bąk, na pewno jest w lepszej od nas kondycji, cały czas jechał na koniu.
Oficerom od etatu dowódcy plutonu wzwyż, przysługuje służbowy koń,
natomiast podoficerowie radzą sobie inaczej, najczęściej przy pomocy
taborów, które wiozły za nami zaopatrzenie i amunicję. Każdy tam trochę
przysiadł za zatułą. Wreszcie lasek zdobyty, wróg rozgromiony, a
nasze zwycięskie oddziały dostają jaglaną kaszę. Pierwszy raz w wojsku.
Kasza gorąca, z kuchni polowej, ale menażki mają temperaturę otoczenia,
jakieś dwanaście stopni poniżej zera, przymarza więc kasza momentalnie
do metalowych brzegów. Każdy zanurza się więc w kłęby pary i zeskrobuje
kaszę z krawędzi, zanim stanie się ona lodem. Rozłożyliśmy się w
lasku i od razu cieplej, fajnie. Na igliwiu tak miękko, wygodnie,
tylko się najeść i spać. Ale na razie o spaniu nikt nie myśli, wszyscy
są podnieceni jakby byli na prawdziwej wojnie. Jak to dużo nie trzeba,
by wywołać odpowiedni bojowy nastrój. Gdyby tak przyszło rzeczywiście
walczyć, to w takim momencie każdy by strzelał, ulegając ogólnej
euforii, nie zastanawiając się nad sensem, nie myśląc po co i do
kogo strzela. W takich chwilach nie ma miejsca na refleksje. Ot,
fajnie jest. Razem z gromadą, z kolegami. Była walka, teraz odpoczynek,
żarty, kawały, a jak będzie trzeba, to znów może być walka, byle
się choć trochę zdrzemnąć, nawet tu, pod sosną. Mróz? Jaki mróz?
Gdyby tak jeszcze coś na ząb, coś mocniejszego, a tego podczas prawdziwej
wojny nie brakuje, to hulaj dusza.
Wracaliśmy rzeczywiście jak po zwycięskiej bitwie. Każdy kombinował
jak mógł. Właściwie zostaliśmy sami, tylko gdzieniegdzie jakiś podoficer
się przemknął. Oficerowie na swoich rumakach już dawno do koszar odjechali.
Ciekawe, czy ja też, jak zostanę oficerem, to dostanę taką cienką skórę
nieodporną na zimno? Jest wczesne przedpołudnie, ciągną więc fury
do miasta, na targ i do urzędów, dobrzy ludzie nie odmawiają, który
by to miał serce biednemu żołnierzykowi odmówić. Ładujemy się więc
na wozy w słomę, zależy co który wiezie, a niektórzy po kaszy odzyskali
taki wigor, że wybierają te wozy, na których chociaż pachnie babą.
Okutane to wszystko w derki, kożuchy, że trudno rozpoznać płeć, nie
mówiąc już o wieku czy urodzie, ale twierdzą, że już jak posłyszą
cienki głos, to od razu przyjemności więcej. Coś tak, jakby jechali
w pociągu drugą klasą, miękką, luźną. Ten sam pociąg, a przecież
o ile przyjemniej. Tak, że różnymi sposobami ściągnęliśmy do koszar.
Ćwiczenia te przyczyniły się bez wątpienia do zżycia się i poprawy
nastroju. Zasmakowaliśmy, pomimo wstrętnej pogody, w życiu na swobodzie,
na poligonie, poza garnizonowym drylem. Zaczęło mi się wydawać to wszystko
nie takie straszne, żeby jeszcze jakiś urlop, żeby tak jakieś przepustki,
byłoby całkiem znośnie. W takim stanie nie zmartwiłem się, że nie
puszczają mnie do szkoły lotniczej. Na sukces na tym polu nie liczyłem,
jedynie oczekiwałem możliwości spotkania się z Helenką, ale trudno.
Zresztą idzie wiosna, coraz cieplej, może więc przyjedzie tutaj i utuli
w jakimś zagajniku. Będę miał więcej swobody tym bardziej, że niedługo
mają już nastąpić pierwsze awanse na kaprala, to nie tylko łatwiej
będzie wyjść z koszar, ale jeszcze wszyscy frajerzy będą salutować.
To było jeszcze w lutym, i to był jeszcze jeden etap na drodze
"fraternizacji" w kompanii, ale teraz jest już prawie wiosenny, marcowy
dzień. Na strzelnicy mamy ćwiczenia ze strzelania CKM na duże odległości.
Słońce świeci, ptaszki śpiewają, tylko płaty śniegu w załomach kulochwytów
przypominają o mijającej zimie. Banałem już staje się powtarzanie, że taką
porą, na wiosnę, wszystko budzi się do życia i chce się żyć, ale tak jest.
A może całe nasze życie jest takim powtarzającym się banałem? Reguluje
to pewnie słońce. Na pewno słonce, bo gdy tylko po zimie puści swoje
wiosenne promienie, od razu każdy za samiczką się rozgląda. W tych
promieniach muszą być jakieś specjalne właściwości, których potem,
w ciągu roku już nie ma. Potem jest tylko gorąco, a ono jak wiadomo
nie sprzyja "tym rzeczom". W wysokiej temperaturze jądra nie pracują.
Wynika z tego, że naturalny rytm to zapłodnienie na wiosnę,
a urodzenie jesienią, zimą. I w takim cyklu powinno się rodzić -
wtedy najzdrowsze są dzieci. Nie wiem, i nigdy się nie dowiem, czy
sierżant Prucnal miał podobną teorię, ale jest pewne, że wiosna i
na niego podziałała, bo pani sierżantowa nad podziw się poprawiła,
cośmy mogli zauważyć, gdy wywołała go ze strzelnicy, kiedy przyszła
z jakąś sprawą. CKM był już rozstawiony i przygotowany do strzelania,
a tylko czekaliśmy na Prucnala, którego, choć ze złością, zwolnił
chorąży Bąk na dziesięć minut do połowicy. Staliśmy wokół karabinu
i popalaliśmy - na "spocznij, wolno palić". Chorąży Bąk nie marnował
jednak czasu i przerabiał z nami zacięcia CKM, a było ich chyba ze
trzynaście. Każde w inny sposób się objawiało i inny defekt był jego
przyczyną. Niby niedużo, tylko trzynaście, ale nasze wyprane z umiejętności
myślenia mózgi były jak dziurawe beczki. Lejesz i lejesz wodę, a
jak zaglądniesz - pustka. Myślisz człowieku, że wszystko rozumiesz,
że wszystko dla ciebie jasne, a powtórzyć - makabra. Za ciężki proces
myślowy. Nie da rady. Stoimy więc, popalamy i słuchamy uważnie chorążego,
jakżeby inaczej, ale do łepetyny nie wchodzi. Wraca wreszcie sierżant.
Kładziemy pałatki na mokrej, rozmiękłej glinie i rozpoczynamy strzelanie.
Sierżant ma dozorować służbę wskazującą trafienia. Pierwszy strzela
chorąży, jak zawsze, dowódca pokazuje jak ćwiczenie ma zostać wykonane.
Odległość tysiąc metrów (kilometr) - tarczę ledwo widać: popiersie
dwóch żołnierzy, pozorujących obsługę CKM-u. Chorąży ustawia
celownik, przez chwilę celuje i naciska spust. Karabin dygocze krótką
serią. Nawet głośno nie strzela - zauważamy, tylko lekki błękitny
dymek z pociesznie wyglądającej lufy - rurki, cienkiej jak parówka,
wyrastająca zza baleronu chłodnicy. Takie to wszystko wydaje nam
się niepoważne. Fajna zabawa. Trębacz zagrał "przerwa w strzelaniu" i
widzimy jak miniaturowe figurki kręcą się koło tarczy. Po chwili dzwoni
telefon. Osiem pocisków w tarczy na dziesięć wystrzelonych. Patrzymy na
swojego dowódcę plutonu z podziwem.
Teraz następny. Trzeba wycelować, CKM zaryglować i powoli
strzelać. Do dyspozycji dziesięć naboi. Trąbka "początek strzelania",
czerwona flaga z bunkra, sygnał, że obsługa tarcz schowana i można
zaczynać. Jeden strzela, drugi, amunicyjny podaje taśmę, a reszta
siedzi na zeschłej, zeszłorocznej trawie i kurzy papierosy. Patrzymy
na niebieskie, pogodne niebo, z którego dochodzi śpiew niewidocznych
skowronków i nie myślimy o niczym.
- Mówię wam, że będzie jeszcze okrutna zima, ja to wiem z doświadczenia
- zaczyna Golik, którego aż skręca, żeby o jakimś świństwie pogadać
- jak skowronki w marcu p... to na pewno mróz wróci.
- U ciebie wszystko i zawsze się p... Dał byś już spokój. Pożyjesz,
to się jeszcze najebiesz, a teraz przestałbyś tych swoich gadek o
d. Marynie - Kazik spluwa daleko i głośno.
Nagle pada strzał, jeden, pojedynczy, o ten to spec, ma wyczucie
w palcach. Nie każdemu to się udaje, żeby nie puścić serii, gdy normalna
taśma założona. Do pojedynczego ognia ładuje się taśmę specjalną, w co
drugi otwór wkłada się pocisk, pozostawiając jeden pusty. Wtedy następuje
pojedynczy strzał, ale za to po każdym strzale trzeba zamkiem do komory
nabój wprowadzać. Zaintrygowani patrzymy w stronę stanowiska, kto to taki
zuch, ale nagle widzimy, że woła nas chorąży. Chodźcie, jest zacięcie,
no, kto mądry, to może się popisać: jaki to rodzaj zacięcia i jak
je usunąć. Podchodzi trębacz i pyta się:
- Koniec strzelania? Zagrać sygnał?
- No pewnie - mówi któryś - nie widzisz, że zacięcie?
Trębacz gra sygnał, lecz jakoś niezdecydowanie, chrapliwie. Wszyscy
skupiamy się nad karabinem, a ponieważ żaden z nas nie potrafi opisać
zacięcia, sam chorąży Bąk kładzie się za karabinem. Odłącza taśmę i
fachowo zaczyna omawiać zacięcie. Otwiera pokrywę zamka i nagle pada
strzał. Mimo woli wszyscyśmy drgnęli, takie było to niespodziewane,
chorąży też sczerwieniał, ten strzał i jego musiał zaskoczyć, ale ponieważ
był opanowany, z natury flegmatyk, więc nic nie powiedział, tylko
spokojnie kontynuował wykład dalej.
- Widzicie jak z bronią trzeba uważać, wtrącił tylko, i znowu pochylił
się nad zamkiem.
Nagle dobiegły nas niewyraźne krzyki spod tarcz. Podnieśliśmy głowy,
przy środkowej tarczy dwóch żołnierzy machało czerwonymi flagami
jak oszaleli i coś krzyczeli, jednak odległość nie pozwalała zrozumieć
ich okrzyków. Wydawało nam się jednak, że ktoś przy środkowej tarczy
leży. Popatrzyliśmy na chorążego.
- Coś się stało - ktoś zawołał.
Chorąży zbladł, jak człowiek, który za chwilę ma zemdleć. Nie czekając
na rozkaz, spontanicznie pobiegliśmy grząską gliną hen, do tarcz.
W miarę jak się zbliżaliśmy, coraz lepiej było widać leżącą postać.
Skulony na boku leżał sierżant Prucnal. Z otworu w głowie jaki powstał
na miejscu wciśniętego oka sączyła się cienka strużka krwi, a z tyłu,
w odchylonej polówce, bielała biała masa mózgu. Leżał prawym bokiem
na glinie i rękami drapał rozmarzniętą ziemię. Jedyne oko które ocalało,
to wyłupiaste, wysadzone kontuzją na wierzch, patrzyło szeroko rozwarte
prosto w rozsłonecznione niebo, nieruchome, straszne. Chrapał
i drapał rękami ziemię, a ktoś poleciał do najbliższego posterunku
wartowniczego dzwonić po sanitarkę. Patrzyłem wstrząśnięty, a jednocześnie
zdumiony, może to nieodpowiednie słowo w tym miejscu, ale tak właśnie
było, byłem zdumiony, że człowiek, którego pół mózgu wyleciało do czapki
jeszcze się rusza, jeszcze chrapie, oddycha. Było to niesamowite. Staliśmy
wszyscy w kręgu i patrzyliśmy na niego nie bardzo zdając sobie sprawę z
tego, że jesteśmy świadkami czegoś jedynego w życiu człowieka, czegoś
prawdziwego, czegoś niepowtarzalnego, człowieczej śmierci. Po jakimś
czasie, nikt z nas nie mógł określić po jakim, zdawało się nam, że
jesteśmy w jakiejś bezczasowej przestrzeni, rzężącego sierżanta zabrała
karetka. Któryś z sanitariuszy próbował nałożyć mu czapkę, mając widocznie
nadzieję, że wtłoczy wypryśnięty mózg w potężną, otwartą dziurę w
czerepie, lecz lekarz go ofuknął. Zawinęli więc czapkę z mózgiem Prucnala
w kawałek jakiegoś prześcieradła i pojechali. My jak we śnie zwinęliśmy
stanowisko i pomaszerowaliśmy do koszar.
Sierżant, myśląc, że jest przerwa w strzelaniu - tak przynajmniej
opowiadali tarczowi - wyszedł z bunkra obejrzeć trafienie. Była dziesiątka.
I gdy przy tarczy odwrócił głowę w stronę stanowiska, padł drugi
strzał. Pocisk trafił go prosto w zapadnięte oko. Cekaem zaryglowany
był w poprzedniej pozycji, a pocisk jaki pozostał w karabinie był
tak zwanym ciężkim pociskiem, specjalnym do broni maszynowej. Taki
pocisk, kalibru jak zwykłego karabinu, ważył jednak o dwa gramy więcej
(zwykły ważył siedem ) co dawało mu większą nośność i siłę przebicia.
I takim to właśnie pociskiem, jakimi na froncie strzelał do nieprzyjaciela
został trafiony sierżant Prucnal. Jeden z trzech ocalałych
z dwustu ludzi kompanii CKM, sformowanej w Sielcach nad Oką. Dziwnie losy
ludzkie się toczą. Przeżył całą wojnę, którą zakończył w Berlinie, żeby
zginąć od przypadkowo wystrzelonej kuli swego młodego, jednorocznego
dowódcy.
- No, chociaż dobrze - westchnął jeden - że zostawił po sobie potomstwo.
- Też dobroć - troje dzieci i czwarte w drodze - przypomniałem sobie
jego małą, chudą żonę, lekko się rumieniącą, kiedy sierżant ogłaszał,
że jeszcze broni nie złożył, i że posypią się dalsze potomki.
Nie zazdrościłem jej losu, choćby materialnego. Wtedy w wojsku
nie były uregulowane sprawy rent, emerytur itp. O ile wiem, wchodziły
w rachubę jednorazowe odszkodowanie i dobra wola kadry macierzystej
jednostki.
W ciągu kilku dni po tym wypadku nic się w jednostce nie zmieniło:
chorąży Bąk przychodził nadal do służby, był tylko bledszy i jakiś taki
struty. Przeżywał widać bardzo śmierć swego zastępcy. Być może toczyło
się śledztwo, jak w każdym wypadku, w którym ginie człowiek, ale
nic o nim nie wiedzieliśmy. Działo się to wszystko w niedostępnych
dla nas rejonach, wśród kadry zawodowej. W wojsku bowiem obowiązuje
zasada, że podwładni i niżsi stopniem, nie mają prawa dowiedzieć
się o jakichś występkach i ewentualnych karach swoich przełożonych.
Dlatego też rozkazy głoszące ukaranie jakiegoś oficera odczytywane
są tylko dla oficerów odpowiedniego stopnia czy stanowiska. Nieraz
trochę humorystycznie to wyglądało, kiedy na odprawie oficerów pułku,
a było ich kilkudziesięciu, odczytujący rozkaz, zazwyczaj szef sztabu,
zatrzymywał się w pewnym miejscu w czytaniu i mówił: oficerowie od
stopnia podporucznika są wolni. Wtedy wychodziła rzesza oficerów
z najpopularniejszym stopniem w młodym wojsku. Następowało potem
odczytanie kary, którą otrzymali porucznicy i następne sakramentalne:
porucznicy są wolni. Na sali zostawało już niewielu, którzy z kolei
dowiadywali się, jak zostali ukarani kapitanowie, itd. Procedura
powtarzała się aż do najwyższych stopni, jeśli byli ukarani starsi
oficerowie. Tak, że niczego nie mogliśmy się dowiedzieć kto i jak
został ukarany. Chorążego Bąka ze stanowiska nie usunięto, i z wyjątkiem
braku szefa kompanii wszystko zostało po staremu.
Nigdy nie poznałem zakończenia tej sprawy, bo dostałem akurat
wezwanie do lotnictwa. Kandydaci poprzedni widać się wykruszyli, a wojna
w Korei z wojskami ONZ ciągle trwała, więc sięgnięto po resztę "chętnych".
Nawet się nie obejrzałem, a już siedziałem w przedziale trzeciej klasy
w pociągu idącym do Warszawy - do Dęblina musiałem jechać przez Warszawę
- i patrzyłem na znikający w mżawce wiosennego deszczu dworzec siedlecki.
Plecak umieściłem na półce i z rozkazem wyjazdu opiewającym na trzy dni,
czułem się jak ptak na wiosnę, wolny, i pełen chęci do życia.
Cieszyłem się z wyjazdu ogromnie. Było to moje pierwsze
wyjście za bramę, nie licząc nieudanej przepustki, i choć zdawałem
sobie sprawę, że na pewno z tego lotnictwa zaraz wrócę, bo komisja
lekarska mnie odrzuci - słowa lekarza gimnazjalnego dźwięczały mi
ciągle w uszach - to perspektywa spędzenia dnia w Warszawie, u Helenki,
wprowadzała mnie w stan euforii i podniecenia. Sama myśl o tym, że
rano nie będę musiał zrywać się na pobudkę i lecieć na gimnastykę,
zdolna była uczynić ze mnie najszczęśliwszego człowieka na świecie,
a co dopiero gdy dodamy inne "rozkosze", np. że będę mógł chodzić
sobie bez komendy... Z reguły jestem sentymentalny i opuszczając
jakieś miejsce, w którym cokolwiek przeżyłem, doznaję wrażenia jak
bym część siebie zostawiał, opuszczam je z poczuciem smutku. Mam
taki bezwład duchowy, konserwatywny, który każe mi potem przez jaki
czas wracać myślami, tęsknić do miejsca, z którego wyjechałem. Teraz
nic podobnego nie odczuwałem. Miałem wrażenie, że tych pięciu miesięcy
służby w Siedlcach wcale nie było. Wrażenia tego dopełniała jeszcze
pogoda. Wyglądało to tak, jakby pociąg przelotnie zatrzymał się na
stacji Siedlce, ja się lekko zdrzemnąłem, i teraz właśnie znowu ruszamy
dalej, zostawiając czerwony, stacyjny budynek w ciągle padającym
deszczu. Sen miałem nieprzyjemny, męczący, mało w nim było momentów
radosnych, czy tylko przyjemnych, ale na szczęście był tylko snem.
Starałem się o nim zaraz zapomnieć, chociaż zwątpienie sączyło się
do duszy diagnozą szkolnego lekarza: wrócisz, wrócisz.
To zmartwienie na potem. Wspomnienie Helenki wymiotło wszystkie
inne myśli z głowy. Jedyną teraz troską było to, czy zastanę ją w domu.
Wyjazd nastąpił tak szybko, że zawiadomić jej nie mogłem żadnym sposobem.
Był już późny wieczór kiedy zapukałem do niej. Leżała rozebrana i czytała.
W różowym półmroku nocnej lampki nie przerażała jej widać moja naga
czaszka, bo nie z płaczem jak podczas naszego poprzedniego spotkania, lecz
z radością, skoczyła mi na szyję.
W pokoju falowało, pachniało miękkością, intymnością, nastrojem
który wytwarzają duże, miękkie, drewniane meble, makaty, kilimy,
stare obrazy i dywany ożywione promieniowaniem młodej dziewczyny.
Kiedyś Boy zauważył: "że cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz..."
Tu z chceniem nie było ambarasu. Widać była to taka chwila, w której
spotkały się nasze marzenia, oczekiwania. Zapomnieliśmy o wszystkim,
a może nawet i o sobie. Byliśmy tylko każde sobą w tej pełni, jaką
daje zespolenie z drugą istotą. Zapomniałem o kolacji,
o swojej głowie - ogolonej - byłem tylko ja w pełnym kształcie i
w różności w doznawaniu. W każdej napływającej chwili odkrywałem
w sobie nowe, czułe "miejsca". Przenikało mnie na wskroś pachnące
ciało Helenki, które było jednym pragnieniem, jednym nieugaszonym
pożądaniem miłosnym. W różowości światła nocnej lampki nasze ciała
splatywały się na tapczanie jakby była to chwila rozkoszy miedzianoskórych
bóstw, odprawiana na szczytach przenikanych boskim słońcem Andów, a nie
na przeciętnym mieszczańskim tapczanie, w jakie zaopatrywał obywateli
"postępowy", socjalistyczny przemysł meblowy. Później, któreś z nas, w
chwili opamiętania zgasiło światło, ale nie spaliśmy do świtu. W bladej,
nocnej poświacie, otuleni nieprzeniknionym mrokiem, tym śmielej szukaliśmy
siebie, szukaliśmy w sobie tego, co byśmy mogli sobie dać.
Rano, zmęczony ale szczęśliwy, pełen dobrotliwego spokoju,
całowałem na peronie usta Helenki. Oboje mieliśmy łzy w oczach, a
moją dusze przenikał jakiś tępy ból. Czułem się tak, jakbym zostawiał
część samego siebie, i to tą istotniejszą część. Czułem przez ubranie
przytulone ciało Helenki i myślałem, że każde rozstanie, każda dłuższa
podróż, to wzajemne obumieranie rozstających się, że tworzy się luka,
przerwa, przez którą uciekają te wspólnie przeżyte chwile, które
łączyły nas z sobą. Im dłużej trwa rozłąka, tym większa tworzy się
pustka. Przeczuwałem, ale nie wiedziałem. że już nigdy tak nie odnajdziemy
siebie, już nigdy tak siebie z sobą nie będziemy tworzyli.
Być może wynika to z różnicy czasów, a raczej z szybkości indywidualnych
czasów z jakimi się poruszamy w tej ogromnej rzece wspólnego dla nas
wszystkich czasu - bytu, bo zauważmy, że pod dłuższym rozstaniu często
znajdujemy siebie jako innych już ludzi, i wiele czasu nieraz trzeba
stracić, żeby coś z siebie dawnego odnaleźć.
A nieraz jest już to niemożliwe (i tak bywa najczęściej).
Z Helenką też jeszcze kilka razy spotkaliśmy się, ale już nie odnaleźliśmy
siebie tak jak w ową noc: ani ja tej Helenki, której właśnie pachnące
usta całuję na peronie, ani, jak przypuszczam - ona mnie. I w takich
przypadkach nie pomogą najlepsze chęci. Biopole widać się zmieniło.