odc 23

 W Dęblinie istne pospolite ruszenie. Tłumy żołnierzy rozmaitych  broni i wojsk, tworzą swymi mundurami barwny konglomerat. Marynarze ze  swoimi marynarskimi workami, pancerniacy w stalowych półpłaszczach,  saperzy w butach z wysokimi cholewami, no i najliczniejsi - piechurzy.  Wszyscy przyjechali gnani tylko jednym pragnieniem, pragnieniem naturalnym  u młodych ludzi (i nie tylko młodych), przeżycia wielkiej przygody.  Był to drugi rzut wielkiego naboru do lotnictwa (pierwszy, półtora  miesiąca temu, na który mnie nie wysłano) w związku z jego rozbudową, co  miało ścisły związek z wojną w Korei, w której KRLD po początkowych  sukcesach wynikających z zaskoczenia, teraz znalazła się w głębokiej  defensywie.
 Bloki wybudowane dla podchorążych, w których zostaliśmy zakwaterowani,  zaplanowane były dla niewielkiej ich liczby, pokoiki tylko czteroosobowe.  Żeby nas pomieścić musiano więc wstawić dodatkowe łóżka. Spiętrzono je w  trzy poziomy, piętra - jak kto woli, i co prawda mogło nas spać dwunastu  zamiast czterech, ale trudno było oddychać. Do tego każdy przyjechał z tym  wszystkim "co żołnierz ma". Niektórzy gorliwi szefowie wyposażyli swoich  podopiecznych w łopatki, maski i broń. Śmieszny to był widok, gdy chłopak  ledwo po przysiędze, nieobrotny w wojskowym życiu, gramoli się niezdarnie  w drzwi z długim Kb. Jakby żywcem wyszedł z filmu "Człowiek z karabinem".  Do tego, tego całego przywiezionego ze sobą wyposażenia, każdy musiał  pilnować, bo za nie odpowiadał osobiście. Nie było komu go zdać, bo  byliśmy do Dęblina, według regulaminu odkomenderowani, a nie przydzieleni  do tutejszych jednostek, i decyzja co do naszych dalszych losów miała  zapaść po badaniach lekarskich, egzaminach i komisji mandatowej. Tak więc  oprócz nas samych, wypełniających prawie zupełnie ten niewielki sześcian  pomieszczenia, musiały się w nim zmieścić jeszcze nasze plecaki, cały  przywieziony majdan. Najgorsze były noce. Nie był to sen lecz jakieś  oszołomienie, zaczadzenie smrodem.
 Rano wstawałem ogłuszony, ale ani ja  ani nikt nie narzekał. Co tam smród, nieprawdopodobna ciasnota, kiedy  można swobodnie marzyć o "różowej przyszłości" Nikt nie zakłóca  "pogrzebami", "zbiórkami na piecu" - to jeszcze nic, dodają marynarze z  Ustki, z kursu młodszych specjalistów na okręty podwodne. Im w nocy kazano  zamieniać się w łodzie podwodne. Wchodził dyżurny mat, i gdy mu się coś  nie spodobało, podawał komendę: - "Łodzie podwodne". Wtedy jak najszybciej  trzeba było wleźć pod prześcieradło, w siennik, i czekać "w zanurzeniu".  Następną komendą była z reguły: "Peryskopy do wynurzenia". Wtedy trzeba  było wyciągnąć rękę ponad siennik. "Do zanurzenia" - trzeba było schować,  i tak kilka lub kilkanaście razy - marynarskie ćwiczenia, nie bez pewnej  dumy komentowali.  Te wspomnienia przypominały, że nie ma co narzekać, że  należy raczej cieszyć się tym co jest, bo było gorzej. Jedzenie wspaniałe,  nie przypuszczałem, że można tak dobrze w wojsku jeść. Na śniadanie biały  chleb lub bułki z masłem i dżemem, w najgorszym razie ze smalcem, i biała  kawa lub samo mleko, i jeszcze jakaś jajecznica, na drugie śniadanie (jest  drugie śniadanie!) bułka z wędliną i kawa, a obiad jak w luksusowej  restauracji, z trzech dań, a jeszcze ciasto na deser, o kolacji już nawet  nie ma co wspominać... Nażeramy się za wszystkie czasy. A jeszcze mówią  nam, że to jest norma Sz - szkolna, a gdy już będziemy latać, to będziemy  jeść według normy LOT i dopiero wtedy zobaczymy, że to, co teraz jemy, to  nędzne okruchy tego, co nas czeka... Mnie już by wystarczyła nawet Sz,  byle tak do końca służby. Grochówki z robakami budzą odruch wymiotny,  szczególnie gdy się jest najedzonym, nie głodnym.

do24