W Dęblinie istne pospolite ruszenie. Tłumy żołnierzy rozmaitych
broni i wojsk, tworzą swymi mundurami barwny konglomerat. Marynarze ze
swoimi marynarskimi workami, pancerniacy w stalowych półpłaszczach,
saperzy w butach z wysokimi cholewami, no i najliczniejsi - piechurzy.
Wszyscy przyjechali gnani tylko jednym pragnieniem, pragnieniem naturalnym
u młodych ludzi (i nie tylko młodych), przeżycia wielkiej przygody.
Był to drugi rzut wielkiego naboru do lotnictwa (pierwszy, półtora
miesiąca temu, na który mnie nie wysłano) w związku z jego rozbudową, co
miało ścisły związek z wojną w Korei, w której KRLD po początkowych
sukcesach wynikających z zaskoczenia, teraz znalazła się w głębokiej
defensywie.
Bloki wybudowane dla podchorążych, w których zostaliśmy zakwaterowani,
zaplanowane były dla niewielkiej ich liczby, pokoiki tylko czteroosobowe.
Żeby nas pomieścić musiano więc wstawić dodatkowe łóżka. Spiętrzono je
w trzy poziomy, piętra - jak kto woli, i co prawda mogło nas spać
dwunastu zamiast czterech, ale trudno było oddychać. Do tego każdy
przyjechał z tym wszystkim "co żołnierz ma". Niektórzy gorliwi szefowie
wyposażyli swoich podopiecznych w łopatki, maski i broń. Śmieszny
to był widok, gdy chłopak ledwo po przysiędze, nieobrotny w wojskowym
życiu, gramoli się niezdarnie w drzwi z długim Kb. Jakby żywcem wyszedł
z filmu "Człowiek z karabinem". Do tego, tego całego przywiezionego
ze sobą wyposażenia, każdy musiał pilnować, bo za nie odpowiadał
osobiście. Nie było komu go zdać, bo byliśmy do Dęblina, według regulaminu
odkomenderowani, a nie przydzieleni do tutejszych jednostek, i decyzja
co do naszych dalszych losów miała zapaść po badaniach lekarskich,
egzaminach i komisji mandatowej. Tak więc oprócz nas samych, wypełniających
prawie zupełnie ten niewielki sześcian pomieszczenia, musiały się
w nim zmieścić jeszcze nasze plecaki, cały przywieziony majdan. Najgorsze
były noce. Nie był to sen lecz jakieś oszołomienie, zaczadzenie smrodem.
Rano wstawałem ogłuszony, ale ani ja ani nikt nie narzekał.
Co tam smród, nieprawdopodobna ciasnota, kiedy można swobodnie marzyć
o "różowej przyszłości" Nikt nie zakłóca "pogrzebami", "zbiórkami
na piecu" - to jeszcze nic, dodają marynarze z Ustki, z kursu młodszych
specjalistów na okręty podwodne. Im w nocy kazano zamieniać się w
łodzie podwodne. Wchodził dyżurny mat, i gdy mu się coś nie spodobało,
podawał komendę: - "Łodzie podwodne". Wtedy jak najszybciej trzeba
było wleźć pod prześcieradło, w siennik, i czekać "w zanurzeniu".
Następną komendą była z reguły: "Peryskopy do wynurzenia". Wtedy trzeba
było wyciągnąć rękę ponad siennik. "Do zanurzenia" - trzeba było schować,
i tak kilka lub kilkanaście razy - marynarskie ćwiczenia, nie bez pewnej
dumy komentowali. Te wspomnienia przypominały, że nie ma co narzekać,
że należy raczej cieszyć się tym co jest, bo było gorzej. Jedzenie
wspaniałe, nie przypuszczałem, że można tak dobrze w wojsku jeść.
Na śniadanie biały chleb lub bułki z masłem i dżemem, w najgorszym
razie ze smalcem, i biała kawa lub samo mleko, i jeszcze jakaś jajecznica,
na drugie śniadanie (jest drugie śniadanie!) bułka z wędliną i kawa,
a obiad jak w luksusowej restauracji, z trzech dań, a jeszcze ciasto
na deser, o kolacji już nawet nie ma co wspominać... Nażeramy się
za wszystkie czasy. A jeszcze mówią nam, że to jest norma Sz - szkolna,
a gdy już będziemy latać, to będziemy jeść według normy LOT i dopiero
wtedy zobaczymy, że to, co teraz jemy, to nędzne okruchy tego, co
nas czeka... Mnie już by wystarczyła nawet Sz, byle tak do końca
służby. Grochówki z robakami budzą odruch wymiotny, szczególnie gdy
się jest najedzonym, nie głodnym.