odc4.
20.06.1952, piątek.
Mija dzień po dniu, jak głosi piosenka tak i u nas mija. Jedyne"urozmaicenie"
podczas zajęć metodycznych sprawia nam nasz instruktorek. Ulepsza bazę
treningową. Widać z braku baby lęgną mu się w głowie pomysły. Najpierw
kazał zrobić "cyrk", tzn. aparaturę treningową. Później stopniowo zaczął
ją ulepszać. Za każdym razem ilekroć spotkaliśmy się na zajęciach metodycznych
jego oczy z bezbarwnymi rzęsami zawsze coś wynajdywały. To przyrządy, to
klapy. Szewczyk wkurwiony powiedział, że jeszcze może skrzydła i motor,
a będzie komplet. Pomału zaczęliśmy robić.Najbardziej przejmuje się tym
Galimski, który jest grupowym. Nogałka lata jak wściekły, znosi wszelkie
żelastwo i mówi żeby robić Pracuje aż mu pot spływa i nas też stara się
gonić. Robimy co możemy, a po cichu śmiejemy się z zajoba jakiego dostał
instruktor.Dzisiaj specjalnie roboty nie mamy. Leżymy pod wysokimi sosnami
na trawce za barakiem i wymyślamy najdowcipniejsze powiedzonka. Palmę zwycięstwa
zgodnie przyznaliśmy Józkowi Graseli za okrzyk "przygotowanie do końca
świata na karuzelach ". Co tu dowcipnego, można by dyskutować, ale na
pewno absurdalne i dlatego nam się chce podobać. Jest bardzo ciepło, wręcz
upał. W lesie, przeważnie wysokopiennym, bardzo przyjemnie. Trochę tylko
smutno, zwłaszcza gdy człowiek zatęskni do ludzi, a tu nie może odejść.
Nie wolno.
21.06.1952, sobota.
Od dzisiaj nasza grupa lata samodzielnie. Wyleciał Szewczyk i jako
ostatni Galimski. Galimski ucieszony. Pierwszy zaczął i jakoś nie szło.
Kiedy wszyscy wylecieli myślał że go spiszą, ale zdrowy światopogląd dopomógł
(jedyny w Partii z podchorążych) i po stukilkudziesięciu lotach dowódca
odważył się... Co prawda instruktor wypalił pół paczki papierosów i, jak
sam mówił, było to jego największe przeżycie ostatniego czasu, podczas
tego samodzielnego lotu, ale to już inna historia...
Z klucza też wyleciał Tadzio Chudzik, tak że wiara trzyma się powietrza.
Pozostał jeszcze Tadzio Kalita, ale on zwątpił w swoje siły i czyta "Graj
Cyganie"... Teraz właściwie już go nie wożą i czeka na ostateczną decyzję.
Chyba zrobimy ucztę jak będzie trochę czasu, a co najważniejsze wypłacą
żołd. Na razie nabieramy pewności siebie. Bo tak naprawdę to każdy z nas
miał chwile zwątpienia do samodzielnego wylotu. Potrafi czy nie. To już
nie był samolot słabosilnikowy ale prawdziwie bojowy. Gdy przerwie silnik
to raczej udanego lądowania nie ma. Grozi śmierć lub kalectwo. Z wyskoczeniem
ze spadochronem też różnie bywa. Częste wypadki pożaru w powietrzu, a i
większe szybkości wymagają większego refleksu. W każdym razie fakt faktem,
że 1/3 z tych co ukończyli szkolenie na UT-2 nie wyleciało na jak 9. Ale
to już na szczęście mnie nie dotyczy.
24.06.1952, wtorek.
Mam dzisiaj służbę. W niedzielę lataliśmy i mamy teraz, jak mówi
Szewczyk, dwa tygodnie w tygodniu. Dni monotonne jak zwykle. Najgorzej
że cholernie zimno. Dzisiaj mało brakowało żeby spadł śnieg. Dostałem od
Kajtka (Lech Cyc) list. Pisał że był w wojsku przodownikiem ale wyleciał
za coś tam na łeb i siedział trzy dni w pace. Z cyklu: Opowiadanie
autentyczne. Nagonka na grubego zwierza.
Wg Tadzia Kality. Tadzio miał patrol z Mietkiem Gumkowskim. Leżeli
więc na wartowni na drewnianych pryczach i karmili roje pluskiew. Tadzio
udzielał rad Mietkowi: - Nie ruszaj się, leż spokojnie to mniej gryzą -
gdy telefon oficera dyżurnego poderwał obu na nogi. Za chwilę pędzili rozklekotaną
ciężarówką w czarną jak atrament noc. Podjechali na Kaczce (dzielnica Tomaszowa)
pod duży, oświetlony dom. Przez okna słychać było muzykę, a wokół kręciło
się kilka osób. Niektóre rzygały, albo załatwiały inne potrzeby jak to
na zabawie ale żadnej bójki nie było ani słychać ani widać.
Oficer zawołał i weszli do środka. Powietrze gęste od dymu, kurzu i zapachu
potu niemytych ciał. Pełno było młodych, umalowanych kobiet, jak wyglądało,
robotnic z miejscowej fabryki. Przeszli przez kilka sal ale żadnych żołnierzy
nie było. Dopiero jakiś porucznik z piechoty powiedział, że wojsko schowało
się w ustępie. Mietek został przy drzwiach, a Tadzio z oficerem prowadzeni
przez "zająca" zaczęli sprawdzać sracze. W jednym wypłoszyli jakąś blondynkę
z gołym tyłkiem, w drugiej cywilna para wspólnie siusiała (?), dopiero
z trzeciej zaczęli uciekać żołnierze. Stać! - wrzasnął oficer,
a Tadzio z marsowym obliczem zatrzymywał kolejno:- Kolego przepustka. Naturalnie,
jak można było się spodziewać, żaden nie miał. Zatrzymali kilku, ale kiedy
starali się wyprowadzić na zewnątrz, do ciężarowki, nagle przed nimi stanął
mur cywili. Zaczęli pokrzykiwać, że ich nie puszczą. Pachniało bitką. Wtedy
Tadzio spełnił swój "bohaterski "czyn. Nałożył bagnet na karabin i ruszył
na tłum. Wycelował bagnetem w jakąś korpulentną brunetkę, która zaplatała
się tam przypadkowo. Brunetka spazmatycznie krzyknęła i zemdlała. Zrobił
się wokół niej szum. Korzystając z tego wyprowadzili konwojem żołnierzy.
Tadzio z bagnetem na karabinie pierwszy, a zamykał grupę oficer z pistoletem
w dłoni. Łupem ich stało się czterech żołnierzy z roboczego batalionu,
którzy urwali się w sobotni wieczór z budowy. Żołnierze dostali pierdel,
a Tadzio pochwałę.
Dzień podobny do wielu innych, a jednak pomimo że zleje się w pamięci
w jedno z wielu innymi, to jednak pozostawi pewien rys na korze mózgowej.
Rys który kształtuje duchowość i kulturę człowieka.
U nas życie płynie bez większych wydarzeń, bo przecież niewielkie
odchylenia od planu czy cholerne zimno nie są dużymi wydarzeniami. Przyzwyczailiśmy
się zresztą już do tego, że lato w tym roku jest tylko z nazwy. W rzeczywistości
bowiem, to niebieskie, aż szafirowe niebo, nie przynosi nic innego prócz
chłodu, deszczu i wiatru. Bractwo teraz w wolnych chwilach niczego się
nie uczy. Jedynie Szewczyk czasami poczyta WKPiB, a Duk nagryzmoli jakiś
list, jeśli akurat nie mają pracy kucharki. Trombuś za to czyta jakieś
sensacje lub bije się z Pichurem. Józek Grasela myśli tylko o tym, ile
już wypił, a ile jeszcze mógłby. Wackowi Korcie po przyjeździe idzie teraz
normalnie. Zdał egzaminy i ma pierwsze loty. Zmienił się trochę. Jest jakiś
pewniejszy siebie i chyba będą z niego "ludzie", wbrew zdaniu naszego instruktora.
Ja ostatnio latam coraz więcej samodzielnie. W powietrzu czuję się jak
młody bóg. Myślę, że niedługo będę latać do strefy. W razie potrzeby czuję,
że będę walczył jak lew, jak bym w samolocie się urodził. Zauważyłem,
że w wojsku masę czasu i myśli kręci się wokół erotyzmu. Najbardziej popularnym
tematem jest miłość. Powodem jest niewyżycie seksualne. Te kilka kelnerek
nie wystarczy na eskadrę, do tego nie wszyscy mają warunki do korzystania
z nich. Na pewno bardziej oficerowie, lub podoficerowie zawodowi milej
są w łóżkach widziani niż biedni podchorążowie. Sądzę, że najwyższa pora
zrobić z tym porządek. Np. Józek proponuje utworzyć oddziały mieszane,
które by automatycznie rozładowywały potencjał seksualny z obu stron. Naturalnie
należałoby pamiętać o żłobkach, które by zabezpieczały skutki tego rozładowywania
się. No, ale to tylko projekty, jedno jest pewne, że po części
odbija się to i na moim pisaniu. Zarówno w wyborze tematu jaki i stylu.
Byłem na filmie polskim "Młodość Chopina". Uważam, że to najlepszy film
jaki dotychczas po wojnie wyprodukowano. Jedynym, ale poważnym niedociągnięciem
jest za mało muzyki. Przy takim ścisłym powiązaniu obrazów z utworami,
można było dać więcej Chopina. A oto podsłuchane opinie żołnierzy:- Ja
nie znoszę bębnienia na fortepianie. Gdyby jaki jazz to by człowiek posłuchał...
- Ale ta kobieta miała piersi. Szkoda że więcej nie pokazali. - Gładkowska
owszem owszem, ale się umiała całować, nie? - Widziałeś jak ta baba przyiwaniła
policjanta kamieniem w łeb?- Ta manifestacja była w Wiedniu nie w Paryżu,
szyldy pisane gotykiem. Ale śpiewali marsyliankę. Moim szanownym
kolegom, a szczególnie Trombusiowi śnią się niesamowite sny o tematyce
seksualnej. Potem ze Zdzichem nabiją się, że śpią na mapach.
26.06.1952, czwartek.
Latam już samodzielnie, bez kontrolnych. Dzisiaj przyjechał Alek
Górny (nasz wirtuoz akordeonu ze Świdnika) z Izbicka (w pobliżu Strzelc
Opolskich). Przeniesiono go do nas za podpadanie. Miał tam rodzinkę i prowadził
"normalny" tryb życia.
28.06.1952, sobota.
Dziś już drugi dzień jak wstawiają nam jaja. Śpimy zaledwie 6 godzin
na dobę. Bractwo chodzi niewyspane, klnie na każdym kroku. Ja sam czuję
się okropnie, chociaż dopiero dwa dni ganianki. Loty idą normalnie.
Dzisiaj heca na lotach. Z latających z naszej grupy wszyscy podpadli. A
ci co nie latali: Mundek i Tadzio Kalita podczas obiadu, kiedy instruktor
"nasz pan życia i śmierci "zatruwał spokój, nie chcieli wykonać niewłaściwej
komendy, no i po "dawaniu aż z pięt pocieknie", po "rozbijaniu łbów o sosny"
itp. zarobili parę dodatkowych dni sprzątania.
Na lotach teraz Jurek (instruktor) chodzi tylko z notesem i notuje
błędy, a my sami po kolei startujemy na naszym bojowym. Tylko KL (kierownik
lotów) reaguje doraźnie na błędy. Mnie jeszcze z kabiny nie wyrzucił, ale
po kolei zrobił to z Grzesiem, Władkiem i Edkiem. Instruktor zmartwił się,
że nie będzie komu latać, ale potem wpadł na sposób i po kolejnym wyrzuceniu
robił tylko przesiadki. Dzisiaj po raz pierwszy latałem na
bojowym (Jak 9 p). Przy pierwszym starcie czułem się trochę dziko, ale
później opanowałem go. Jest bardzo czuły, zwłaszcza na ster głębokości.
Jest u nas "starszy technik". Ma dużą, okrągłą twarz, czapkę nasuniętą
na uszy i włosy wystające z dwóch stron. Wygląda jak mops, ale nawiasem
mówiąc jest bardzo dobrym człowiekiem. Naprawiano na jednej maszynie nawalony
hamulec. Józek G. wlazł do kabiny i na komendę hamuj, puść miał naciskać
dźwignie. Siedział w kabinie i trochę się zdrzemnął i kiedy starszy technik
uprzedzał, żeby tam kto w kabinie nie zahamował, ten dosłyszał ostatnie
słowo i...zahamował. Hamulec się rozleciał. Ale za to wszystko Józek otrzymał
tylko porcje "fukania" i musiał wysłuchać pochwały Chudzika, który szybko
pobiegł na stojankę i przyniósł nowy hamulec do kwadratu. Czuję
się okropnie. Nie wiem czy wytrzymam to wszystko, a nie wiadomo jak długo.
Głowa ciężka, boli, wargi spieczone, mam gorączkę.
4.07.1952, piątek.
Jest niemożliwie gorąco. Rozpuszczamy się po prostu w powietrzu.
Latam już do strefy samodzielnie. Moje pierwsze zdanie na bojowym brzmiało:
lot do strefy na wysokość 3000m w celu wykonania wiraży o pochyleniu 45o
i 60o. Wiraże o pochyleniu 45o na szybkości 300km/godz., a wiraże 60o na
szybkości 320 km/godz. Zwrot bojowy, wprowadzenie na szybkości 420 km/g,
wyprowadzenie na 250 km/g. Korkociąg, wprowadzenie na 180 km/g wyprowadzenie
(z nurkowania) 350 km/g. Beczki na szybkości 350, spiralę 280 i ślizgi
na 240 km/godz. Czułem się tak pewnie, że odleciałem z zasięgu
lotniskowego obserwatora i wykręciłem dodatkowo parę kompletów. Instruktor
nic nie mówił tylko się uśmiechał. Taki lot to wielka przyjemność. Człowiek
sam pod szafirowym niebem, wśród obłoczków, a siedzi w potężnej maszynie
której 1400 koni czeka tylko na znak. Nieznaczny ruch ręką, a już rwie
się w przestworza, już ziemia maleje i wszechświat się otwiera.
W którymś kolejnym locie, kiedy nabrałem już 3000 m i przeglądam
przestrzeń przed rozpoczęciem zadania, patrzę i oczom nie wierzę. Na tle
białego obłoczka, na mojej wysokości, pomyka jakiś dwupłatowiec. Pociak,
myślę - niemożliwe. Najwyżej może wznieść się na 2500 m, a ten leci swobodnie
na 3000. Melduję na lotnisko. Każą podejść i rozpoznać. Podchodzę i widzę
dwa grube skrzydła połączone zastrzałami, a pomiędzy nimi kadłub, gruby
z okienkami. Na przodzie oszklona kabina, gdzie dwie żółte plamki twarzy
pilotów, jak się domyśliłem. Nigdy takiej latającej maszyny w życiu nie
widziałem. Rozpoznałem go więc jako "duży pociak". Ziemia podziękowała
i kazała wykonywać swoje. Na ziemi, po wylądowaniu dowiedziałem się, że
był to AN -2, bardzo popularny w wojsku i w cywilu transportowiec, wówczas
dla mnie w ogóle nie znany.
Wielkie upały. Pomimo wysokości w powietrzu również, bardzo na temperaturę
silników trzeba uważać. Ich chłodnice przystosowane są raczej do mniejszych
temperatur. Chwila zwłoki, na czas nie otworzenie zasłonek i silnik przegrzany.
W tym tygodniu opuścił nas Trombuś, Tadzio Kalita. Nie mógł wylecieć na
Jaku. Szkoda, bo w gruncie rzeczy był dobrym kolegą i razem dużo przeżyliśmy
przygód. Brakuje nam jego, ale to tak na początku, Później pamięć szybko
zabliźnia brak i życie idzie swoja koleją. Galimski pomimo
wylotu ma nadal trudności. Dzisiaj przy lądowaniu wyrównał na trzech metrach
i zerwał się w korkociąg. Samolot spadł na ziemię aż amortyzatory schowały
się w skrzydłach, ale maszyna mocna, radziecka - na strachu się skończyło.
Starzy podchorążowie wyjechali na promocję do Radomia, a my śpimy teraz
na ich sali. To znaczy nasz klucz. Łóżka parterowe, miejsca jak na sali
balowej, pełny komfort.
6.07.1952, niedziela.
Wczoraj wreszcie trochę wolnego i jeszcze żołd w kieszeni. Kupiliśmy
pięć butelek wina i w piątkę zaczęliśmy popołudnie. Zdzisiek Pichur wynalazł
specjalny sposób otwierania butelek i chciał za niewielką opłatą nauczyć,
ale każdemu było szkoda pieniędzy, a butelkę i tak jakoś się otworzy. A
on taki skąpiec, a jak sobie wypił to wszystkich przekonywał o swojej rozrzutności,
ale sposobu nie zdradził. Po winie jak zwykle. Edek uśmiechał
się w milczeniu, Marian rozczulił się i zaczął prawić o płci pięknej, a
Mietkowi Gumkowskiemu ilekroć chciał coś powiedzieć, to przerywali. I tak
płynął czas sobotniego popołudnia. Później spotkaliśmy Zochę. Chwilę wszyscy
pobarłożyli, ale potem poszli do kucharek. Zosia pochwaliła się nowymi
majteczkami z jakiejś nowej tkaniny, której nazwy nie zapamiętałem. Naturalnie
zacząłem podziwiać i podziwiałem do późna. Na szczęście nikt obecności
po capstrzyku nie sprawdzał. A dzisiaj jak zwykle ostatnio w niedzielę
służba na obs-meld.
7.07.1952, poniedziałek.
Pełniłem dzisiaj służbę na obs. meld. Miałem na posterunku przygodę
i okazję bo myślałem, że zostanę wyróżniony ale... Wieczorem na światłach
nadjechał samochód. Przed szlabanem zatrzymał się i chciał zawrócić. Zobaczyłem
wtedy, że ma numery ambasady, więc zawołałem żeby się zatrzymał. Ten jednak
dalej manewrował na szosie. Więc przeładowałem karabin i zabiegłem drogę
stając przed maską z karabinem gotowym do strzału. Nakazałem ręką wyłączyć
silnik. Wyłączył. Wtedy cały czas trzymając wymierzony karabin w kierowcę
zadzwoniłem po dowódcę warty. Nadszedł z wartownikiem. Ci z samochodu jednak
nie chcieli wyjść. Pokazywali rękami przez otwarte szyby na tablice rejestracyjne.
To i myśmy widzieli. Czarne litery na białym tle i CD z boku. CD wiadomo
imperialistyczni szpiedzy. Pewno chcieli lotnisko sprawdzić.
Wkrótce nadjechał oficer Informacji z zastępcą d/s politycznych. - To samochód
dyplomatyczny, ale musimy ich wszystkich wyprowadzić by podczas nieobecności
dokonać rewizji. A na pewno wtedy zdemaskujemy tych "dyplomatów".Ale tamci
też głupio nie byli. Nie chcieli z auta wyjść. Mówili coś o exterytorium
samochodu i pokazywali na mapie, że to jest zwyczajna szosa i nigdzie nie
zaznaczone, że teren wojskowy.Było ich czworo. Starsza para, młoda kobieta,
Polka, jak się okazało tłumaczka, i kierowca. W końcu informacyjny wyjął
pistolet z kabury i powiedział, że siłą ich wyciągniemy, bo są na terenie
wojskowym i nie mają żadnych dyplomatycznych praw. W końcu więc wyszli
w trójkę i wsiedli do gazika, zostawiając jednak w samochodzie, starszą
kobietę. Nie było to po naszej myśli, ale przed odjazdem Zastępca poklepał
mnie po ramieniu: - Zasłużyliście się podchorąży, czeka was nagroda. A
teraz uważajcie. Nie spuszczajcie oka z niej. A gdy tylko wyjdzie się wyszczać
lub wysrać to zaraz zatrzaśnijcie drzwi samochodu i więcej jej nie wypuście.
Wartownik będzie siedział tu w krzakach i zaraz ją odprowadzi na wartownię.
Stałem więc bliziutko samochodu, podniecony, czekając tej chwili
kiedy babie puszczą zawory. Ale nie doceniliśmy determinacji tej kobiety.
Siedziała i ani myślała wyjść. Nawet za potrzebą nie wysiadała. Otwierała
tylko drzwi, wystawiała jedną nogę za próg pojazdu i nie zwracając uwagi
na mnie, sikała na stojąco. Jak by mnie w ogóle nie było. Po pewnym czasie
przyszedł zmiennik i zakończyłem służbę (trzymaliśmy wtedy po sześć godzin).
Potem okazało się, że po kilku godzinach przetrzymywania nadszedł rozkaz
z Warszawy: wypuścić. Aresztowano tylko towarzyszącą Polkę, miała polskie
obywatelstwo, (tłumaczkę, nazwisko na Z.). Odjechali, a o mnie zapomniano.
Nikt się potem nawet nie odezwał.
Z tym oznaczeniem drogi na mapie to może trochę i prawda. Przypomniałem
sobie, że kilka tygodni temu na tej samej drodze zatrzymano półciężarowkę
z młodymi Amerykanami. Na pół otwartej skrzyni siedziało trzech pewnych
siebie, wypasionych byczków i dwie dziewczyny. Brzydkie. Jakieś rudo-fioletowe,
bez przerwy żuły gumę. Mieli karton whisky i kilka skrzynek wody mineralnej,
co wartownicy dokładnie sprawdzili. Mówili że są z Warszawy z ambasady
i jadą na piknik. Przyglądaliśmy się z ciekawością, kiedy stali zatrzymani
przed wartownią, bo nikt Amerykanów po za filmem nie widział, ale chociaż
byliśmy w tym samym wieku nie zwracali na nas uwagi. Jak by nas nie było.
Żuli gumę, żartowali między sobą i klepali się po plecach. A jedna z dziewczyn,
gdy chciała poprawić bieliznę, to Amerykanom kazała się odwrócić, a na
nas popatrzyła jak na szkło i podniosła sukienkę. Poczułem wprost fizycznie
pogardę idącą od niej i gdybym mógł z zimna krwią wygarnąłbym serię w ten
rudy łeb imperialistki. Zawołałem na chłopaków by odejść od tych
imperialistycznych małp, ale nie posłuchali, gapili się dalej. Opowiadali
potem, że nic się nie stało, bo dziewczyna po prostu tylko zmieniła majtki.
I rozgorączkowani rozprawiali jaka była śmieszna, bo na głowie ruda, a
na dupie czarna. O godności nikt nie wspomniał. Wczoraj przyjechało
trzech byłych podchorążych już w mundurach oficerskich. Mówili, że Tadzio
Kalita z kumplami czeka na promocję w Radomiu.
9.07.1952, środa.
Wczoraj powrócili z Radomia gdzie jeździli na "gadki" [20], Józek
Grasela, Szewczyk, Gumkowski i Żuberek, wszyscy z naszej dawnej grupy.
Przyjechali na gazie bo jak mówili ze smutku się upili. Dzisiaj
loty poszły mi kiepsko, zwłaszcza lądowanie, ale to się naprawi. Już niedługo
skończymy program i co wtedy? Z moich stosunków sprzed wojska została tylko
Hela, ale coś się jednak między nami popsuło. Coraz więcej, częściej i
cieplej piszemy do siebie z Wiesią. Ciekawe, co? Po czteroletnim nie widzeniu
się zaczęliśmy pisać i każde ciekawe jest jak też to drugie wygląda. Może
kiedyś się spotkamy. Człowiek będzie swobodny, ale co z tą swobodą... Gdzie
pojechać dokąd pójść. Jak się pomyśli, że nie jesteśmy za bardzo popularni
wśród społeczeństwa... Nierzadko słyszy się okrzyki, szczególnie szczawików
zazdrosnych o dziewczyny, ale nie ma dymu bez ognia: pachołki Stalina...
W Lublinie były znajomości z czasów gimnazjalnych. Byłem kolegą bardziej
ze szkoły, a nie podchorążym czy nawet gdybym był oficerem... Nieciekawie.
Dni nadal upalne. Wody jak zwykle brakuje. Piwa w dni lotne w bufecie nie
sprzedają, zresztą i tak nie ma pieniędzy...
12.07.1952, sobota.
Dzisiaj wyładowywaliśmy wieczorem wagony z nawozami sztucznymi.
Józek jak zwykle z Wackiem i jakimś chłopkiem zaczął coś kombinować i za
rozsypany nawóz znalazła się butelka. Zanosiło się na solidny popij, nadjechało
jednak auto jadące do Spały i zabrałem się. Spała jest bardzo ładnym miejscem.
Asfaltowe ulice, morze zieleni i Pilica wyglądająca naprawdę zachwycająco.
Bractwo dorwało się do rzeki i chociaż wody było po kolana, zaczęło kręcić
jakieś korki, beczki, pętle. Było bardzo wesoło. Nachlapaliśmy się naprzewracali
ale najbardziej cieszyliśmy się z samej kąpieli w bieżącej, czystej, letniej
wodzie. Opodal, z wysokiego mostu przyglądały się nam młode,
opalone na brąz, świeżutkie wczasowiczki. Aż ślina człowiekowi ciekła.
Ale byli to ludzie z innego świata, dla nas niedostępnego. Odświeżyliśmy
się jednak na medal, a potem jechaliśmy z powrotem. Asfaltowa szosa szybko
nawijała się na koła samochodu, dwie zielone ściany lasy mknęły w tył,
a niepokój erotyczny w sercach młodych i starych wczasowiczek, wzbudzał
młody męski śpiew: "pora byt darogu..." Władek Galimski, niezmordowany
zapiewajło darł się aż szyby drżały w mijanych domach, ale wszystkim było
jakoś przyjemnie, tak razem. Pomyślałem - jakie to byłoby piękne
życie, gdyby kwitło szczere koleżeństwo. Razem praca, razem odpoczynek.
Tylko najgorzej, że mało rozrywki, prawie wcale. Szkoda. Ps. Przy kolacji
Wackowi i Józkowi świeciły się oczy i pachnieli czymś mocnym, a od nas
bił zdrowy zapach rzeki i wolnych przestrzeni. Koniec dnia prozaiczny i
banalny. Capstrzyk i łóżko z niewypchanym siennikiem, bo brak słomy. Kończę
bo na miłość i sentymenty mnie zbiera.
do 05t
dostarczamy. (Chyba po to, ?eby mia? czym w pantofle robi?.)