13.07.1952, niedziela.
Pochmurno i deszczowo. Wokół las paruje wilgocią. Wszystko mokre.
Nawet ptaki nie śpiewają. Smutna niedziela. Mogłaby być chociaż jaka służba
w kuchni. Żarcie i kucharki, zawsze to babski tyłek - inny zapach niż naszej
izby. A tak siedzę i patrzę przez zapłakane barakowe okno i zaraz myśli
uciekają od tego zachlapanego deszczem krajobrazu do dawnego, pogodniejszego.
Dwa lata temu, z okazji wydrukowania pierwszego opowiadania w "Sztandarze
Młodych", za otrzymane honorarium wyprawiałem przyjęcie w Paradisie na
Nowym Świecie w Warszawie. Zaprosiłem Leszka Czerskiego i dwie koleżanki
z naszego biura Irenę i Hanię. Było fajnie. Na drugi dzień jeszcze poprawiny.
Na obiad statkiem do Młocin. Wydawało mi się wtedy, że stanąłem na początku
drogi do literatury, sławy...Tak, tak bywało, aż chwilami trudno mi uwierzyć,
że to było naprawdę. A teraz siedzę i patrzę przez zasmarkane szyby na
zmoczone deszczem krzaki i nie tylko drogi, a chociażby dróżki dojrzeć
nie mogę. Zakryły ją regulaminy wojskowe i tylko wspomnienia trzymają na
duchu. Może już niedługo ta męczarnia się skończy, a życie
przed nami.
Z cyklu historie autentyczne: 2. opowiadanie Władka Galimskiego
"Spragnione Nauczycielki" Część II Zawiedziona miłość.
Władek z Tadkiem znowu mieli patrol na lotnisku. Jak zwykle sama nuda.
Od pół roku, kiedy tylko przyjechali do "Tomaszowa" i służba patroluje
lotnisko, nie się nie zdarzyło. Ani szpiega ani dywersanta. Już ciekawiej
na obs-meld, na szosie, tam można, szczególnie w letnie upały, trafić samochód
jakichś imperialistów, ale na lotnisku, w nocy, tylko myszy tańcują. Nudno.
Więc gdy poleżeli na trawie, odpoczęli po całodziennym trudzie, postanowili
odwiedzić nauczycielki. Co prawda od zabawy minęło ze dwa tygodnie ale
liczyli, że pamiętają. Zmierzch już zapadał kiedy spotkali
we wsi na drodze swoje znajome z zabawy. Przez chwilę albo naprawdę nie
poznały albo udawały, że nie poznają. A kiedy podszedł Tadek i zaczął,
jak to on, zawile i szybko mówić, obie stanęły przestraszone, jak słupy
soli z otwartymi ustami, nie wiedząc o co chodzi. Dopiero Władek
wyjaśnił, że właśnie szli je odwiedzić i bardzo się cieszą że je spotkali.
Wtedy one się uśmiechnęły, że dobrze się składa bo akurat też wyszły na
wieczorny spacer. Ale znudziło już im się wszystkim chodzić i ruszyli do
szkoły.
Od razu podzielili się na pary i Władkowi przypadła tęga, o bujnym
biuście, czarnooka Marysia, a Tadkowi Sabcia. Przeciwieństwo w porównaniu
do Marysi. Wysoka, szczupła, o jasnych oczach i włosach, sprawiała wrażenie
tyczki obciągniętej sukienką. Niewiele rozmawiali. Wieś zaczynała już spać,
psy też i tylko nad nimi bezgłośnie płonęły gwiazdy ciemnej, bezksiężycowej,
letniej nocy. Władek delikatnie ujął Marysię pod rękę, nie
broniła. Mimo woli czy z wyrachowania zaczęła lekko mu ją przyciskać. Dochodzili
do szkoły gdy nadjechał na rowerze jakiś młodzian w mundurze leśnika. Mijając
ich stanął i otworzył szeroko usta, jak by chciał coś powiedzieć wpatrując
się uporczywie w Marysię. Ta odwróciła się do Władka i figlarnie się uśmiechając
w ogóle na niego nie zwracała uwagi. Dopiero na schodach zaśmiała się Sabcia:-
Nietęgą minę miał ten twój narzeczony. Władek zrozumiał, ale nic nie powiedział.
Weszli do małego pokoiku. Stół dwa krzesła, dwa łóżka... wszystkiego z
wyjątkiem okna i drzwi było po dwa. Poprosiły żeby usiedli na łóżkach,
bo mało miejsca itd. co bardzo chętnie zrobili. Niedługo na stole pojawiła
się butelka z płynem, który wywołuje kłótnie i przywraca do zgody, wywołuje
płacz i radość, sen i prężność penisa.
Marysia siedziała przy Władku i tuliła do niego swoje porośnięte
tłuszczem ciało. Jej czarne oczka stały się jeszcze mniejsze, na policzkach
wykwitły rumieńce, a nogi machinalnie tarły o siebie niespokojnie. Naprzeciw
siedział Tadzio ze swoim szkieletem obciągniętym sukienką. Sabci z podniecenia
wyszły żyły na szyi, a z rozpiętego dekoltu wyglądały nieujarzmione biustonoszem
chude piersi. Sukienka zawinęła się tak wysoko, że widać było niebieskie
dessous nad cienkimi udami. Tadek pożądliwie obejmował i całował ją po
żylastej szyi. Władek natomiast, kiedy poczuł już kilkakrotnie
smak ust Marysi, bezceremonialnie wsunął jej rękę między grube, gorące
uda. Marysia bezwładnie położyła mu głowę na piersi i z mętnymi oczami
rozkosznie wzdychała. Władek widząc, że butelki na stole są
puste, a temperatura rośnie, zaproponował wyjście. Wychodząc, kątem oka
zauważył jak Sabcia przestała panować nad sobą i konwulsyjnie rzucając
długimi nogami pomagała rozgorączkowanemu Tadkowi ściągać majtki. Z Marysią
odwrócili głowy i przeszli do pustej klasy. W sali było ciemno i panował
specyficzny szkolny zapach: pyłochłonu i lakieru. Przez otwarte okno zaglądała
cicha, gorąca, letnia noc, tylko po drodze ktoś krążył na rowerze i dzwonił
rowerowym dzwonkiem. Władek podszedł do okna i
poznał po sylwetce narzeczonego Marysi, ale nie przejmował się tym. Objął
ją i przytulił do siebie. Początkowo próbowała go odepchnąć, ale gdy dotknął
znowu jej gołych ud, skapitulowała. Wyciągnęła się na ławce i znieruchomiała.
Leżała jak nieżywa i już nie reagowała, ani gdy rozpinał jej bluzkę, ani
gdy ściągał majteczki i szukał miejsca rozkoszy, dopiero niespodziewanie
objęła go, gdy Władek znalazł się tam gdzie było potrzeba. I wtedy Władek
przestał myśleć. W nocnej poświacie widział tylko fosforyzujące
oczy i czuł na policzku coraz szybszy, gorący jej oddech. I nie słyszeli
skrzypienia starej ławki, cykania klasowego świerszcza i dzwonka
rowerowego za oknem. Potem, kiedy oddech Marysi przestał parzyć
policzek Władka i tylko jej ręce delikatnie nadal obejmowały, Władek odruchowo
spojrzał w okno i zobaczył w nim jakąś męską postać. Mężczyzna patrzył
w ich stronę przez chwilę po czym wskoczył przez nie do klasy. Władek błyskawicznie
zerwał się z ławki i stojąc, w milczeniu zapinał rozporek, a w nocnej poświacie
zamajaczyło tylko białą plamą odkryte łono Marysi. Po chwili dopiero zorientowała
się, że ktoś jeszcze jest w klasie. Błyskawicznie poderwała się rownież
z ławki. Był to chłopak w mundurze leśnika. Przystąpił do Władka.
- To tak. To ty z moją dziewczyną - zaczął coraz gardłowszym głosem. Ale
z Władka kawał chłopa, takie wrzaski go nie poruszały. - Spokojnie
kolego, tylko spokojnie - starał się rozładować sytuację, ale tamten coraz
bardziej się pienił:- Ja cię nauczę, ja ci pokażę. Tak się zatokował, że
nawet nie zauważył kiedy Władka podbródkowy powalił go na ziemię i uspokoił.
- Ojej - wrzasnęła Marysia i uciekła do pokoiku. Za nią poszedł Władek.
Na ich widok Tadzio szybko się ubrał, tylko Sabcia leżała dalej w łóżku
nakrywając się pierzyną. Ten miał wygodnie, pozazdrościł przelotnie
Władek, ale nie miał czasu na refleksje bo drzwi się otworzyły i wszedł
leśnik. Włosy mu się rozsypały na czole, ale zaczął zupełnie innym tonem:
- Ja myślę, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. - Może - uśmiechnął się
Władek. Leśnik popatrzył z wyrzutem na Marysię. - Wiecie panowie,
mnie o nic nie chodzi, ale ją kochałem, a ona nie powiedziała, że kocha
innego. Zwodziła, okłamywała, a nawet dotknąć się nie dała, a tu z pierwszym
lepszym ...- zaczął krzyczeć znowu. - Uwaga na słowa, młody człowieku -
groźnie przerwał Władek. Ten uspokoił się z miejsca. Czuł widać jeszcze
na brodzie argument Władka. - Przepraszam - powiedział już cichym, spokojnym
głosem. Zrezygnowanym ruchem wyciągnął butelkę. Zaczęli pogadywać, spokojnie
prawie po koleżeńsku. Leśnik usiadł przy rozebranej Sabci i
wyraźnie było widać, że uczucie zaczął kierować do niej. Skończyli więc
butelkę, a ponieważ służba nie drużba, na lotnisko też trzeba zajrzeć,
zarzucili karabiny na ramiona i wyszli. Pomimo późnej pory
odprowadzała Marysia. Nie chciała zostać z leśnikiem. Chociaż wychodząc
widzieli, że upił się i pijany zupełnie pogrążył się w Sabci. Całował jej
gołe nogi wystające spod pierzyny i wyznawał miłość. I Sabci zdaje
się te zaloty sprawiały dużą przyjemność. Noc już różowiła się na wschodzie
jak młoda panna, a z blednącego nieba opadała chłodna rosa, gdy Władek
zaśmiał się z Tadka, że Sabci nie dogodził, bo tak te nogi do leśnika wyciągała.
Tadkowi oczy zaczęły robić się kwadratowe, ale atmosferę rozładowała Marysia.
A skąd jest pewny, że ona ma dosyć? Władek pomyślał: ale wpadłem w towarzystwo.
Marysia widząc minę Władka, zarumieniła się i szybko dodała, że tylko żartowała.
Ale Władek zawziął się w swojej wschodniej męskości i kazał Tadkowi odejść
i zaczekać na skraju lotniska. Wstali kiedy już pierwsze promienie słońca
strzelały zza horyzontu po granacie nieba. Marysia nie zważając, że sukienkę
miała zmoczoną rosą, rozpromieniona, z czułością się zegnała. Z ciekawości
zapytał: a z tamtym co? - Z kim ? Przez chwilę nie rozumiała. - A
z tą zawiedzioną miłością - uśmiechnęła się. - Jest dla mnie za mało męski.
Zresztą wystarczą mu chude nogi Sabci. Władek nie odpowiedział. Zawołał
Tadka i w milczeniu, chłonąc świeże, chłodne powietrze poranka, wracali
do baraku. Rozmyślał: jakie to wszystko na świecie kruche, nie ma nic trwałego.
15.07.1952, wtorek.
Przed kilku dniami Zdzich miał wypadek. Podchodząc do lądowania
obliczył z niedolotem, za nisko i za daleko wyrównał. Do tego boczny wiatr
zniósł go z kierunku tak, że "potrącił" słup telefoniczny. Słup przeciął
skrzydłem jak żyletką, a Zdzicha rzuciło w lewo, potem w prawo, w końcu
na skrzydło i na prawą stójkę (część podwozia). Skręcił o 90 stopni za
kwadratem i wreszcie podskakując usiadł, wzbudzając chmurę kurzu.
Z nim razem usiadł cały kwadrat, oczekujący w ogromnym strachu jak ten
kurdebalet się zakończy. Jego instruktor bladł i czerwieniał
na przemian. Wszyscy przerażeni. Ale gdy ostatecznie nic mu się nie stało,
wtedy ruszyła na niego burza. Od "mięsa" było aż gęsto w powietrzu. Zdzich
skulony stał pokornie. Brzuch zazwyczaj sterczący, jakby mu zmalał. Miał
dostać trzy dni pierdla, ale w końcu nic nie dostał. Teraz
Władek Galimski ma trochę trudności z lotami. Chłopak stara się jak może
ale cóż można się postarać, gdy nie wychodzi. Nie może ukończyć kręgów
samodzielnych, ale miejmy nadzieję że zaskoczy - jak to mówi instruktor.
Na razie śmiejemy się z niego, że jest specjalistą od korków na 6 metrach.
W niedzielę ja, Grzesio i Wacek Żużel natrzaskaliśmy masę zdjęć. Chcieliśmy
zrobić je tak żeby były oryginalne, ale ponieważ nie ma u nas specjalnych
miejsc ani warunków wymyślaliśmy różne sytuacje. Na pochyłej brzozie, pod
krzakami, ja nawet złapałem dziewoję w stroju regionalnym, która szła do
kościoła. Początkowo nie chciała się zgodzić, potem kiedy uległa, ja straciłem
szczególną ochotę - bałem się, że szanowna twarzyczka rozsadzi błonę -
no, ale ostatecznie sfotografowaliśmy się z nią wszyscy. Najbardziej sensacyjne,
z tragicznym wyrazem naszych obliczy będzie zdjęcie gdy staczamy się z
pochylni. A ja chyba wyjdę szczególnie wystraszony, mówili że zrobiłem
minę jak kot srający na puszczy.
ZAKOŃCZENIE Kończy mi się zeszyt P-1, więc wydaje mi się, że jakieś zakończenie należy napisać. Zacząłem ten zeszyt w drugiej fazie lotów na UT-2, kończę w drugiej fazie lotów na JAK-9. Wtedy jeszcze marzenia o lataniu, teraz stały się realne. W międzyczasie dużo się zmieniło. Z mojej grupy ubyło dużo kolegów. Jedni już po szkolnych zostali oficerami, inni nie wytrzymali tempa szkolenia, inni po prostu przestraszyli się. Zobaczyli, że być pilotem to nie przelewki. To codzienne narażanie życia. Zostało nas niedużo, ale tworzymy zwarty kolektyw, który mam nadzieję dotrze do końca i stanie się jednym z tylu ofiarnych obrońców Naszej Ludowej Ojczyzny, dzięki której mamy wszystko. Dalsze nasze dzieje i różne związane z nimi przeżycia zawrze zeszyt P-2. Zacznę go w drugiej fazie lotów na Jak-9, a skończę? Skończę na odrzutowcach. Zobaczymy. Dlatego to wszystko takie fascynujące, że nic nie wiadomo co będzie jutro. Przed nami wielka, bardzo ciekawa powieść, której bohaterami jesteśmy my sami, a której tytuł ŻYCIE !!!!!
Pisałem od 21. 09. 1951 do 15. 07. 1952 ZESZYT P-2 Na pierwszej stronie rysunek. Wieżowce z napisem Wall Street, a na nie nurkujący Jak -9. Wieżowce się palą. Pod nim drugi napis, niewielkimi literami "pro publico bono"!!!
15.07.1952, wtorek.
Deszcz, pochmurno. Mam służbę na obs-meld. Dużo na lotach nie straciłem,
bo i tak mało latają. Żyję normalnie i czuję się dobrze. Niedużo nas z
dawnego składu. Mieścimy się luźno na jednej barakowej sali. Stopniowo
koledzy okazują coraz wiecej indywidualności, wyrabiają się. Józka Graselę
już dawno ogłosiliśmy ludowym poetą. Prawi gadki, ogłasza końce świata
w: koszulach, krawatach lub tylko kalesonach itp. Przed kilku
dniami wyleciał przedostatni Gumkowski w naszym kluczu. Na "ziemi" został
tylko ludowy poeta, który ma więcej pecha niż szczęścia. Ale mamy nadzieję,
że i on w najbliższych dniach wyleci. Zdzich Pichur chodzi
osowiały, tęskni za Kalitą który był najbliższym kolegą. W niedzielę na
zebraniu d-ca wyznaczył Krysę Mundka jako przodownika na Zlot. Naturalnie
Mundek z tego powodu bardzo dumny. Chodzi poważnie i tylko czasami koreański
uśmiech zagości na obliczu. (Mundek ma rysy azjatyckie, zupełnie jak koreańskie).
Śmiejemy się z niego, żeby nie zaplątał się z koreańską delegacją, bo później
będzie kłopot z szukaniem. Urwałem się z wartowni i piszę w baraku. Za
oknami w dalszym ciągu deszcz, a na sali tylko Galimski pochrapuje po służbie.
Doprawdy bardzo senna atmosfera. Nie wytrzymuję i idę też spać.
16.07.1052, środa.
Dzisiaj wreszcie wyleciał ostatni z eskadry, nasz ludowy poeta Józek
Grasela. Wyleciał i lata normalnie. Ja dzisiaj miałem pierwszą trasę. Bardzo
przyjemnie się leci. Szybkość przelotowa 350 km/godz, tak że na nudy nie
ma czasu. Samolot po prostu płynie. Człowiek zawieszony w powietrzu, a
pod nim przesuwa się barwny dywan ziemi. Leciałem na wysokości 800 metrów
z której dokładnie wszystko widać. Wpt (wyjściowy punkt trasy) Tomaszów,
potem na Bełchatów tam PZKL (punkt zmiany kierunku lotu) potem nad Podbrzuszów
tam też PZKL i z powrotem na Tomaszów. Lot wykonałem bez uwag, zgodnie
z zadaniem. Cały czas chmury na wysokości 1000 - 1500 metrów tak, że nie
możemy stref wykonywać. Wstrzymują program.18.07.1952, piątek
Mam dzisiaj służbę za Mundka. Pojechał na Zlot. Mówi się trudno. Robotnicy
trzymają warty zlotowe to i ja mogę służbę. Latałem wczoraj w strefie nad
chmurami. Zachmurzenie jakieś pięć bali przez cumulusy. Białe jak z bitej
śmietany. O dolnej podstawie 1200 - 1500 m, a górnej do 3500 - 4500 m.
Kręciłem między nimi. JAK" to nie UT-2. Pętla obok takiego wybrzuszonego
pączka to jakbym go opisywał. Raz widziałem szczyt, to znowu podstawę.
Czułem się jak w czarodziejskiej krainie, gdzie fantastyczne budowle z
gęstej białości, a ja przemykam między nimi lekki jak piórko, zwinny jak
jaskółka i mam nieziemską moc przenikania przez nie bez śladu. Wykonywałem
przepisane regulaminem akrobatyczne figury. 1. Wiraże o poch: 450, V- 300;
600 V - 350; 2. Korkociąg, V wprow.- 180 V, wyprow. 350; 3. Zwrot
bojowy, V wprow. -*** wyprow. 250; 4. Przewrót, V wprow.
260 - V wyprow. 350;5. Pętla, V wprow. 440 - V wyprow. 350;6. Immelman,
V wprow 460 - V wyprow 220;7. Beczki V 350;8. Spirala poch. 45o,
V 280; Życie toczy się normalnie z tą różnicą, że mieliśmy
kilka wypadków i jakiś czas nie będziemy latać. Józek robi co prawda przygotowanie
do końca świata, nie tylko w koszulach i krawatach ale i w pepegach firmy
BATA, nie zmienia to jednak biegu rzeczy. Pecha ostatnio miał
Grzesio Duk. Ma nieraz wyskoki ale tym razem zupełnie niesłusznie dostał
trzy dni kicia. Siedzi chłopaczyna za kratami, ale nic poradzić nie można.
Życie jest tak mało sprawiedliwe, a szczególnie w wojsku. Żyjemy na dziko,
bo nawet jak przywiozą jakiś film, to nie idziemy, żeby się wyspać.
Heca z jednym gościem, niejakim Cużytkiem. Jest to osobnik o dużej głowie,
krótkim tułowiu i jeszcze krótszych nóżkach. Twarz, jednym słowem 60-letniego
starca, a figurka 6- letniego dziecka. To stworzenie zwane Edkiem (bo tak
każe się nazywać) poleciało na trasę i zabłądziło. Uśmialiśmy się, kiedy
tłumaczył jąkając się, że to przez busolę, kręciła się w drugą stronę.
On wiraż w lewo, a ona w prawo. Ogląda się na instruktora w drugiej kabinie,
ten milczy jak gdyby nigdy nic. Edziowi mapa się rozleciała i wszystko
zaczęło mylić. Do dupy z takim samolotem - zawołał i rozłożył ręce. Instruktor
wziął stery i wylądował, a Edziowi trzy dni paki na uspokojenie.[21]
Zauważyłem, że w miarę naszej służby wojskowej, rozwijają się twórczo moi
koledzy. Między innymi Szewczyk i Krysa. Wzbogacają język takimi słówkami
jak "tamój" i "tamok". Trzeba będzie spopularyzować, to być może otrzymają
jakiś tytuł naukowy. Przyjechał komendant szkoły, płk Bystrow,
oficer radziecki i zdaje się pociśnie nas z teorii. Ostatnio nasiliły się
w Szkole wypadki.
Z cyklu zdarzenia prawdziwe: sztuka w 4 aktach pt.
Zajęcia Metodyczne w 6 grupie.
Udział biorą: 6 grupa. Srogi Instruktor. Rekwizyty i kostiumy
- "cyrk", kombinezony i mundury. Miejsce: kącik metodyczny. Czas: po obiedzie.
Preludium Upał. Grupa siedzi na ławkach.
Akt I (Wchodzi Srogi Instruktor) Pół grupy ubrana w kombinezony,
pół w mundury. Srogi Instruktor: Ma na lewym przegubie zegarek wielkości
dużej cebuli. - Za siedem minut widzę was jednakowo ubranych. Patrzy demonstracyjnie
na zegarek wielkości dużej cebuli.
Akt II (po siedmiu minutach) Pół grupy,
tej co była w mundurach w kombinezonach, druga połowa odwrotnie. Srogi
Instruktor: Za sześć minut widzę grupę jednakowo ubraną. Patrzy na rękę,
na zegarek wielkości dużej cebuli.
Akt III Grupa przychodzi w mundurach po dziesięciu minutach. Srogi Instruktor:
za dwie minuty jesteście w koszarach i widzę was z powrotem. Nauczę was
szybkiego chodzenia. Patrzy na rękę na...
Akt IV (ostatni) Grupa postawszy dwie minuty w pobliskich krzakach
przybiega wg. zegarka. Srogi Instruktor: Siadajcie. Nie patrzy na rękę,
na której... Milczy. Rozpoczynają się zajęcia.Kurtyna.
"Choć mówią nam, że życie nie jest piekne, Choć mówią nam, że życie
nudne jest, My jednak inaczej świat widzimy i czujemy Mówimy fajnie jest..."
Krótkie fraszki; Do szefa Mariana Ż. (Żebrowskiego)
O Marianie, o Marianie Wielka jest twoja władza Twoja ręka,
twoja głowa Ład wszędzie zaprowadza Lecz przykład idzie z góry I ot jest
sedno sprawy Pokaż jak salę zamiatasz A ogół cię pochwali.
Do Ludowego Poety J.G. (Józka Graseli);
Wieszczu naszego klucza, Poeto ludu swojego Ty co tak ciągle mówisz
O końcu świata tego W koszulach, kapciach, butach Przysłowia różne tworzysz
Ludziom każesz pracować A potem kiszką morzysz. Miej jednak to na względzie
Że morza spirytusu wypić Nie każdy zdolen będzie. Komu nogi śmierdzą.
Do E.Sz. (Edzio Szewczyk); Komu nogi śmierdzą Niech "tamój"
nie gada A częściej je myje To lepiej wypada.
Na kwadratusa (Tadzia Chudzika); [5] Że ktoś jest kwadratowy I lubi
prostokąty To wcale nie znaczy By łóżko miał w trójkąty.
Na Przodownika M.(Mundzio Krysa); Był cichym chłopcem I nie
rozpustnikiem Zgadnijcie czym został Został przodownikiem.
Na Zdzicha P.(Pichura); Mówisz żeś tylko oszczędny I liczysz
grosz wszelaki Cóż z tego że brzuch ci urósł Kiedy na brzuchu kłaki.
Do Galimskiego;
Chociaż jesteś wysoki I masz chęć do pracy Scisz swój głos tak trochę
O 50% mocy.
Do Grzesia Duka;
Na wygląd niewiniątko Małe dziecko w wojsku Naprawdę od początku
Kucharkom w serca wrosło.
Na Mietka Gumkowskiego; Głos brzmienie Sokratesa Jak z beczki się
dobywa Tylko że beczki puste Najczęściej się odkrywa. (Erupcję fraszek
zamyka rysunek dziesięciu samolotów Jak-9 w locie, z podpisem Nasz Klucz.)
21.07.1952, poniedziałek.
Mamy teraz święto po święcie. W sobotę co lepsi pojechali na Akademię
do Wilanowa i na rezultat nie trzeba było długo czekać. Las zaroił się
w niedzielę od łaknących rozkoszy dziewcząt. Do Mariana Żebrowskiego przyjechała
bogini mizernej trochę postaci. Na wąskim tułowiu i cienkiej szyjce duża
dyniasta głowa, a z grubych murzyńskich warg jakie seplenienie, które podobno
miało być ludzką mową. Marian jednak bardzo zadowolony. Koc pod pachę i
w krzaki. Potem tylko dochodziły westchnienia, jęki i mlaskania miłosne.
W południe przyjechał tzw. zespół artystyczny. Konkretnie, trochę dzieci
poprzebieranych w barwne stroje i to wszystko. Właściwie nie wiem co było
do podziwiania. Chłopczyków, którzy wiersze co prawda zaczynali ale zapominali
zakończenia, czy podrygi chudych nożyn i rączyn dziewczynek w tzw. tańcach
ludowych. Wszystko gorzej niż słabo. Ale potem można będzie powiedzieć,
że podchorążowie mieli zapewnioną rozrywkę w czasie wolnym.
Dzisiaj ruch z przepustkami. Grzesiek pokłócił się z Marianem Żebrowskim,
że robi się takim wielkim wodzem. W ogóle upał podgrzewa temperamenty.
do 06t