Odc.5

13.07.1952, niedziela.
Pochmurno i deszczowo. Wokół las paruje wilgocią. Wszystko mokre. Nawet ptaki nie śpiewają. Smutna niedziela. Mogłaby być chociaż jaka służba w kuchni. Żarcie i kucharki, zawsze to babski tyłek - inny zapach niż naszej izby. A tak siedzę i patrzę przez zapłakane barakowe okno i zaraz myśli uciekają od tego zachlapanego deszczem krajobrazu do dawnego, pogodniejszego. Dwa lata temu, z okazji wydrukowania pierwszego opowiadania w "Sztandarze Młodych", za otrzymane honorarium wyprawiałem przyjęcie w Paradisie na Nowym Świecie w Warszawie. Zaprosiłem Leszka Czerskiego i dwie koleżanki z naszego biura Irenę i Hanię. Było fajnie. Na drugi dzień jeszcze poprawiny. Na obiad statkiem do Młocin. Wydawało mi się wtedy, że stanąłem na początku drogi do literatury, sławy...Tak, tak bywało, aż chwilami trudno mi uwierzyć, że to było naprawdę. A teraz siedzę i patrzę przez zasmarkane szyby na zmoczone deszczem krzaki i nie tylko drogi, a chociażby dróżki dojrzeć nie mogę. Zakryły ją regulaminy wojskowe i tylko wspomnienia trzymają na duchu.   Może już niedługo ta męczarnia się skończy, a życie przed nami.
Z cyklu historie autentyczne: 2. opowiadanie Władka Galimskiego "Spragnione Nauczycielki" Część II Zawiedziona miłość.    Władek z Tadkiem znowu mieli patrol na lotnisku. Jak zwykle sama nuda. Od pół roku, kiedy tylko przyjechali do "Tomaszowa" i służba patroluje lotnisko, nie się nie zdarzyło. Ani szpiega ani dywersanta. Już ciekawiej na obs-meld, na szosie, tam można, szczególnie w letnie upały, trafić samochód jakichś imperialistów, ale na lotnisku, w nocy, tylko myszy tańcują. Nudno.   Więc gdy poleżeli na trawie, odpoczęli po całodziennym trudzie, postanowili odwiedzić nauczycielki. Co prawda od zabawy minęło ze dwa tygodnie ale liczyli, że pamiętają.    Zmierzch już zapadał kiedy spotkali we wsi na drodze swoje znajome z zabawy. Przez chwilę albo naprawdę nie poznały albo udawały, że nie poznają. A kiedy podszedł Tadek i zaczął, jak to on, zawile i szybko mówić, obie stanęły przestraszone, jak słupy soli z otwartymi ustami, nie wiedząc o co chodzi.  Dopiero Władek wyjaśnił, że właśnie szli je odwiedzić i bardzo się cieszą że je spotkali. Wtedy one się uśmiechnęły, że dobrze się składa bo akurat też wyszły na wieczorny spacer. Ale znudziło już im się wszystkim chodzić i ruszyli do szkoły.
Od razu podzielili się na pary i Władkowi przypadła tęga, o bujnym biuście, czarnooka Marysia, a Tadkowi Sabcia. Przeciwieństwo w porównaniu do Marysi. Wysoka, szczupła, o jasnych oczach i włosach, sprawiała wrażenie tyczki obciągniętej sukienką. Niewiele rozmawiali. Wieś zaczynała już spać, psy też i tylko nad nimi bezgłośnie płonęły gwiazdy ciemnej, bezksiężycowej, letniej nocy.   Władek delikatnie ujął Marysię pod rękę, nie broniła. Mimo woli czy z wyrachowania zaczęła lekko mu ją przyciskać. Dochodzili do szkoły gdy nadjechał na rowerze jakiś młodzian w mundurze leśnika. Mijając ich stanął i otworzył szeroko usta, jak by chciał coś powiedzieć wpatrując się uporczywie w Marysię. Ta odwróciła się do Władka i figlarnie się uśmiechając w ogóle na niego nie zwracała uwagi. Dopiero na schodach zaśmiała się Sabcia:- Nietęgą minę miał ten twój narzeczony. Władek zrozumiał, ale nic nie powiedział.   Weszli do małego pokoiku. Stół dwa krzesła, dwa łóżka... wszystkiego z wyjątkiem okna i drzwi było po dwa. Poprosiły żeby usiedli na łóżkach, bo mało miejsca itd. co bardzo chętnie zrobili. Niedługo na stole pojawiła się butelka z płynem, który wywołuje kłótnie i przywraca do zgody, wywołuje płacz i radość, sen i prężność penisa.
Marysia siedziała przy Władku i tuliła do niego swoje porośnięte tłuszczem ciało. Jej czarne oczka stały się jeszcze mniejsze, na policzkach wykwitły rumieńce, a nogi machinalnie tarły o siebie niespokojnie. Naprzeciw siedział Tadzio ze swoim szkieletem obciągniętym sukienką. Sabci z podniecenia wyszły żyły na szyi, a z rozpiętego dekoltu wyglądały nieujarzmione biustonoszem chude piersi. Sukienka zawinęła się  tak wysoko, że widać było niebieskie dessous nad cienkimi udami. Tadek pożądliwie obejmował i całował ją po żylastej szyi.   Władek natomiast, kiedy poczuł już kilkakrotnie smak ust Marysi, bezceremonialnie wsunął jej rękę między grube, gorące uda. Marysia bezwładnie położyła mu głowę na piersi i z mętnymi oczami rozkosznie wzdychała.   Władek widząc, że butelki na stole są puste, a temperatura rośnie, zaproponował wyjście. Wychodząc, kątem oka zauważył jak Sabcia przestała panować nad sobą i konwulsyjnie rzucając długimi nogami pomagała rozgorączkowanemu Tadkowi ściągać majtki. Z Marysią odwrócili głowy i przeszli do pustej klasy. W sali było ciemno i panował specyficzny szkolny zapach: pyłochłonu i lakieru. Przez otwarte okno zaglądała cicha, gorąca, letnia noc, tylko po drodze ktoś krążył na rowerze i dzwonił rowerowym dzwonkiem.     Władek podszedł do okna i poznał po sylwetce narzeczonego Marysi, ale nie przejmował się tym. Objął ją i przytulił do siebie. Początkowo próbowała go odepchnąć, ale gdy dotknął znowu jej gołych ud, skapitulowała. Wyciągnęła się na ławce i znieruchomiała. Leżała jak nieżywa i już nie reagowała, ani gdy rozpinał jej bluzkę, ani gdy ściągał majteczki i szukał miejsca rozkoszy, dopiero niespodziewanie objęła go, gdy Władek znalazł się tam gdzie było potrzeba. I wtedy Władek przestał myśleć.   W nocnej poświacie widział tylko fosforyzujące oczy i czuł na policzku coraz szybszy, gorący jej oddech. I nie słyszeli skrzypienia   starej ławki, cykania klasowego świerszcza i dzwonka rowerowego za oknem.   Potem, kiedy oddech Marysi przestał parzyć policzek Władka i tylko jej ręce delikatnie nadal obejmowały, Władek odruchowo spojrzał w okno i zobaczył w nim jakąś męską postać.  Mężczyzna patrzył w ich stronę przez chwilę po czym wskoczył przez nie do klasy. Władek błyskawicznie zerwał się z ławki i stojąc, w milczeniu zapinał rozporek, a w nocnej poświacie zamajaczyło tylko białą plamą odkryte łono Marysi. Po chwili dopiero zorientowała się, że ktoś jeszcze jest w klasie. Błyskawicznie poderwała się rownież z ławki. Był to chłopak w mundurze leśnika. Przystąpił do Władka.   - To tak. To ty z moją dziewczyną - zaczął coraz gardłowszym głosem. Ale z Władka kawał chłopa, takie wrzaski go nie poruszały.  - Spokojnie kolego, tylko spokojnie - starał się rozładować sytuację, ale tamten coraz bardziej się pienił:- Ja cię nauczę, ja ci pokażę. Tak się zatokował, że nawet nie zauważył kiedy Władka podbródkowy powalił go na ziemię i uspokoił. - Ojej - wrzasnęła Marysia i uciekła do pokoiku. Za nią poszedł Władek. Na ich widok Tadzio szybko się ubrał, tylko Sabcia leżała dalej w łóżku nakrywając się pierzyną.   Ten miał wygodnie, pozazdrościł przelotnie Władek, ale nie miał czasu na refleksje bo drzwi się otworzyły i wszedł leśnik. Włosy mu się rozsypały na czole, ale zaczął zupełnie innym tonem:   - Ja myślę, że zaszło tu jakieś nieporozumienie. - Może - uśmiechnął się Władek.   Leśnik popatrzył z wyrzutem na Marysię. - Wiecie panowie, mnie o nic nie chodzi, ale ją kochałem, a ona nie powiedziała, że kocha innego. Zwodziła, okłamywała, a nawet dotknąć się nie dała, a tu z pierwszym lepszym ...- zaczął krzyczeć znowu. - Uwaga na słowa, młody człowieku - groźnie przerwał Władek.  Ten uspokoił się z miejsca. Czuł widać jeszcze na brodzie argument Władka. - Przepraszam - powiedział już cichym, spokojnym głosem. Zrezygnowanym ruchem wyciągnął butelkę. Zaczęli pogadywać, spokojnie prawie po koleżeńsku.   Leśnik usiadł przy rozebranej Sabci i wyraźnie było widać, że uczucie zaczął kierować do niej. Skończyli więc butelkę, a ponieważ służba nie drużba, na lotnisko też trzeba zajrzeć, zarzucili karabiny na ramiona i wyszli.   Pomimo późnej pory odprowadzała Marysia. Nie chciała zostać z leśnikiem. Chociaż wychodząc widzieli, że upił się i pijany zupełnie pogrążył się w Sabci. Całował jej gołe nogi wystające spod pierzyny  i wyznawał miłość. I Sabci zdaje się te zaloty sprawiały dużą przyjemność. Noc już różowiła się na wschodzie jak młoda panna, a z blednącego nieba opadała chłodna rosa, gdy Władek zaśmiał się z Tadka, że Sabci nie dogodził, bo tak te nogi do leśnika wyciągała. Tadkowi oczy zaczęły robić się kwadratowe, ale atmosferę rozładowała Marysia. A skąd jest pewny, że ona ma dosyć? Władek pomyślał: ale wpadłem w towarzystwo. Marysia widząc minę Władka, zarumieniła się i szybko dodała, że tylko żartowała. Ale Władek zawziął się w swojej wschodniej męskości i kazał Tadkowi odejść i zaczekać na skraju lotniska. Wstali kiedy już pierwsze promienie słońca strzelały zza horyzontu po granacie nieba. Marysia nie zważając, że sukienkę miała zmoczoną rosą, rozpromieniona, z czułością się zegnała. Z ciekawości zapytał: a z tamtym co?  - Z kim ? Przez chwilę nie rozumiała. - A z tą zawiedzioną miłością - uśmiechnęła się. - Jest dla mnie za mało męski. Zresztą wystarczą mu chude nogi Sabci. Władek nie odpowiedział. Zawołał Tadka i w milczeniu, chłonąc świeże, chłodne powietrze poranka, wracali do baraku. Rozmyślał: jakie to wszystko na świecie kruche, nie ma nic trwałego.

15.07.1952, wtorek.
Przed kilku dniami Zdzich miał wypadek. Podchodząc do lądowania obliczył z niedolotem, za nisko i za daleko wyrównał. Do tego boczny wiatr zniósł go z kierunku tak, że "potrącił" słup telefoniczny. Słup przeciął skrzydłem jak żyletką, a Zdzicha rzuciło w lewo, potem w prawo, w końcu na skrzydło i na prawą stójkę (część podwozia). Skręcił o 90 stopni za kwadratem i wreszcie podskakując  usiadł, wzbudzając chmurę kurzu. Z nim razem usiadł cały kwadrat, oczekujący w ogromnym strachu jak ten kurdebalet się zakończy.   Jego instruktor bladł i czerwieniał na przemian. Wszyscy przerażeni. Ale gdy ostatecznie nic mu się nie stało, wtedy ruszyła na niego burza. Od "mięsa" było aż gęsto w powietrzu. Zdzich skulony stał pokornie. Brzuch zazwyczaj sterczący, jakby mu zmalał. Miał dostać trzy dni pierdla, ale w końcu nic nie dostał.   Teraz Władek Galimski ma trochę trudności z lotami. Chłopak stara się jak może ale cóż można się postarać, gdy nie wychodzi. Nie może ukończyć kręgów samodzielnych, ale miejmy nadzieję że zaskoczy - jak to mówi instruktor. Na razie śmiejemy się z niego, że jest specjalistą od korków na 6 metrach.   W niedzielę ja, Grzesio i Wacek Żużel natrzaskaliśmy masę zdjęć. Chcieliśmy zrobić je tak żeby były oryginalne, ale ponieważ nie ma u nas specjalnych miejsc ani warunków wymyślaliśmy różne sytuacje. Na pochyłej brzozie, pod krzakami, ja nawet złapałem dziewoję w stroju regionalnym, która szła do kościoła. Początkowo nie chciała się zgodzić, potem kiedy uległa, ja straciłem szczególną ochotę - bałem się, że szanowna twarzyczka rozsadzi błonę - no, ale ostatecznie sfotografowaliśmy się z nią wszyscy. Najbardziej sensacyjne, z tragicznym wyrazem naszych obliczy będzie zdjęcie gdy staczamy się z pochylni. A ja chyba wyjdę szczególnie wystraszony, mówili że zrobiłem minę jak kot srający na puszczy.

     ZAKOŃCZENIE   Kończy mi się zeszyt P-1, więc wydaje mi się, że jakieś zakończenie należy napisać. Zacząłem ten zeszyt w drugiej fazie lotów na UT-2, kończę w drugiej fazie lotów na JAK-9. Wtedy jeszcze marzenia o lataniu, teraz stały się realne. W międzyczasie dużo się zmieniło. Z mojej grupy ubyło dużo kolegów. Jedni już po szkolnych zostali oficerami, inni nie wytrzymali tempa szkolenia, inni po prostu przestraszyli się. Zobaczyli, że być pilotem to nie przelewki. To codzienne narażanie życia. Zostało nas niedużo, ale tworzymy zwarty kolektyw, który mam nadzieję dotrze do końca i stanie się jednym z tylu ofiarnych obrońców Naszej Ludowej Ojczyzny, dzięki której mamy wszystko.   Dalsze nasze dzieje i różne związane z nimi przeżycia zawrze zeszyt P-2. Zacznę go w drugiej fazie lotów na Jak-9, a skończę? Skończę na odrzutowcach. Zobaczymy. Dlatego to wszystko takie fascynujące, że nic nie wiadomo co będzie jutro. Przed nami wielka, bardzo ciekawa powieść, której bohaterami jesteśmy my sami, a której tytuł ŻYCIE !!!!!

Pisałem od 21. 09. 1951 do 15. 07. 1952  ZESZYT P-2      Na pierwszej stronie rysunek. Wieżowce z napisem Wall Street, a na nie nurkujący Jak -9. Wieżowce się palą. Pod nim drugi napis, niewielkimi literami "pro publico bono"!!!

15.07.1952, wtorek.
Deszcz, pochmurno. Mam służbę na obs-meld. Dużo na lotach nie straciłem, bo i tak mało latają. Żyję normalnie i czuję się dobrze. Niedużo nas z dawnego składu. Mieścimy się luźno na jednej barakowej sali. Stopniowo koledzy okazują coraz wiecej indywidualności, wyrabiają się. Józka Graselę już dawno ogłosiliśmy ludowym poetą. Prawi gadki, ogłasza końce świata w: koszulach, krawatach lub tylko kalesonach itp.   Przed kilku dniami wyleciał przedostatni Gumkowski w naszym kluczu. Na "ziemi" został tylko ludowy poeta, który ma więcej pecha niż szczęścia. Ale mamy nadzieję, że i on w najbliższych dniach wyleci.   Zdzich Pichur chodzi osowiały, tęskni za Kalitą który był najbliższym kolegą. W niedzielę na zebraniu d-ca wyznaczył Krysę Mundka jako przodownika na Zlot. Naturalnie Mundek z tego powodu bardzo dumny. Chodzi poważnie i tylko czasami koreański uśmiech zagości na obliczu. (Mundek ma rysy azjatyckie, zupełnie jak koreańskie). Śmiejemy się z niego, żeby nie zaplątał się z koreańską delegacją, bo później będzie kłopot z szukaniem. Urwałem się z wartowni i piszę w baraku. Za oknami w dalszym ciągu deszcz, a na sali tylko Galimski pochrapuje po służbie. Doprawdy bardzo senna atmosfera. Nie wytrzymuję i idę też spać.

16.07.1052, środa.
Dzisiaj wreszcie wyleciał ostatni z eskadry, nasz ludowy poeta Józek Grasela. Wyleciał i lata normalnie. Ja dzisiaj miałem pierwszą trasę. Bardzo przyjemnie się leci. Szybkość przelotowa 350 km/godz, tak że na nudy nie ma czasu. Samolot po prostu płynie. Człowiek zawieszony w powietrzu, a pod nim przesuwa się barwny dywan ziemi. Leciałem na wysokości 800 metrów z której dokładnie wszystko widać. Wpt (wyjściowy punkt trasy) Tomaszów, potem na Bełchatów tam PZKL (punkt zmiany kierunku lotu) potem nad Podbrzuszów tam też PZKL i z powrotem na Tomaszów. Lot wykonałem bez uwag, zgodnie z zadaniem. Cały czas chmury na wysokości 1000 - 1500 metrów tak, że nie możemy stref wykonywać. Wstrzymują program.18.07.1952, piątek   Mam dzisiaj służbę za Mundka. Pojechał na Zlot. Mówi się trudno. Robotnicy trzymają warty zlotowe to i ja mogę służbę. Latałem wczoraj w strefie nad chmurami. Zachmurzenie jakieś pięć bali przez cumulusy. Białe jak z bitej śmietany. O dolnej podstawie 1200 - 1500 m, a górnej do 3500 - 4500 m. Kręciłem między nimi. JAK" to nie UT-2. Pętla obok takiego wybrzuszonego pączka to jakbym go opisywał. Raz widziałem szczyt, to znowu podstawę. Czułem się jak w czarodziejskiej krainie, gdzie fantastyczne budowle z gęstej białości, a ja przemykam między nimi lekki jak piórko, zwinny jak jaskółka i mam nieziemską moc przenikania przez nie bez śladu. Wykonywałem przepisane regulaminem akrobatyczne figury. 1. Wiraże o poch: 450, V- 300;     600  V - 350; 2. Korkociąg, V wprow.- 180 V, wyprow. 350; 3. Zwrot bojowy, V wprow.    -*** wyprow. 250; 4. Przewrót, V wprow. 260 - V wyprow. 350;5. Pętla, V wprow. 440 - V wyprow. 350;6. Immelman, V wprow 460 - V wyprow 220;7. Beczki V 350;8. Spirala poch. 45o,  V 280;   Życie toczy się normalnie z tą różnicą, że mieliśmy kilka wypadków i jakiś czas nie będziemy latać. Józek robi co prawda przygotowanie do końca świata, nie tylko w koszulach i krawatach ale i w pepegach firmy BATA, nie zmienia to jednak biegu rzeczy.   Pecha ostatnio miał Grzesio Duk. Ma nieraz wyskoki ale tym razem zupełnie niesłusznie dostał trzy dni kicia. Siedzi chłopaczyna za kratami, ale nic poradzić nie można. Życie jest tak mało sprawiedliwe, a szczególnie w wojsku. Żyjemy na dziko, bo nawet jak przywiozą jakiś film, to nie idziemy, żeby się wyspać.   Heca z jednym gościem, niejakim Cużytkiem. Jest to osobnik o dużej głowie, krótkim tułowiu i jeszcze krótszych nóżkach. Twarz, jednym słowem 60-letniego starca, a figurka 6- letniego dziecka. To stworzenie zwane Edkiem (bo tak każe się nazywać) poleciało na trasę i zabłądziło. Uśmialiśmy się, kiedy tłumaczył jąkając się, że to przez busolę, kręciła się w drugą stronę. On wiraż w lewo, a ona w prawo. Ogląda się na instruktora w drugiej kabinie, ten milczy jak gdyby nigdy nic. Edziowi mapa się rozleciała i wszystko zaczęło mylić. Do dupy z takim samolotem - zawołał i rozłożył ręce. Instruktor wziął stery i wylądował, a Edziowi trzy dni paki na uspokojenie.[21]  Zauważyłem, że w miarę naszej służby wojskowej, rozwijają się twórczo moi koledzy. Między innymi Szewczyk i Krysa. Wzbogacają język takimi słówkami jak "tamój" i "tamok". Trzeba będzie spopularyzować, to być może otrzymają jakiś tytuł naukowy.   Przyjechał komendant szkoły, płk Bystrow, oficer radziecki i zdaje się pociśnie nas z teorii. Ostatnio nasiliły się w Szkole wypadki.
Z cyklu zdarzenia prawdziwe: sztuka w 4 aktach pt.
Zajęcia Metodyczne w 6 grupie.
Udział biorą: 6 grupa. Srogi Instruktor.  Rekwizyty i kostiumy - "cyrk", kombinezony i mundury. Miejsce: kącik metodyczny. Czas: po obiedzie.      Preludium Upał. Grupa siedzi na ławkach.
 Akt I (Wchodzi Srogi Instruktor) Pół grupy ubrana w kombinezony, pół w mundury. Srogi Instruktor: Ma na lewym przegubie zegarek wielkości dużej cebuli. - Za siedem minut widzę was jednakowo ubranych. Patrzy demonstracyjnie na zegarek wielkości dużej cebuli.
Akt II      (po siedmiu minutach) Pół grupy, tej co była w mundurach w kombinezonach, druga połowa odwrotnie. Srogi Instruktor: Za sześć minut widzę grupę jednakowo ubraną. Patrzy na rękę, na zegarek wielkości dużej cebuli.        Akt III Grupa przychodzi w mundurach po dziesięciu minutach. Srogi Instruktor: za dwie minuty jesteście w koszarach i widzę was z powrotem. Nauczę was szybkiego chodzenia. Patrzy na rękę na...
Akt IV (ostatni) Grupa postawszy dwie minuty w pobliskich krzakach przybiega wg. zegarka. Srogi Instruktor: Siadajcie. Nie patrzy na rękę, na której... Milczy. Rozpoczynają się zajęcia.Kurtyna.
"Choć mówią nam, że życie nie jest piekne, Choć mówią nam, że życie nudne jest, My jednak inaczej świat widzimy i czujemy Mówimy fajnie jest..."
Krótkie fraszki; Do szefa Mariana Ż. (Żebrowskiego)
 O Marianie, o Marianie Wielka jest twoja władza Twoja ręka, twoja głowa Ład wszędzie zaprowadza Lecz przykład idzie z góry I ot jest sedno sprawy Pokaż jak salę zamiatasz A ogół cię pochwali.
Do Ludowego Poety J.G. (Józka Graseli);
Wieszczu naszego klucza, Poeto ludu swojego Ty co tak ciągle mówisz O końcu świata tego W koszulach, kapciach, butach Przysłowia różne tworzysz Ludziom każesz pracować A potem kiszką morzysz. Miej jednak to na względzie Że morza spirytusu wypić Nie każdy zdolen będzie. Komu nogi śmierdzą.
Do E.Sz. (Edzio Szewczyk);  Komu nogi śmierdzą Niech "tamój" nie gada A częściej je myje To lepiej wypada.
Na kwadratusa (Tadzia Chudzika); [5] Że ktoś jest kwadratowy I lubi prostokąty To wcale nie znaczy By łóżko miał w trójkąty.
Na Przodownika M.(Mundzio Krysa);  Był cichym chłopcem I nie rozpustnikiem Zgadnijcie czym został Został przodownikiem.
Na Zdzicha P.(Pichura);  Mówisz żeś tylko oszczędny I liczysz grosz wszelaki Cóż z tego że brzuch ci urósł Kiedy na brzuchu kłaki.
Do Galimskiego;
Chociaż jesteś wysoki I masz chęć do pracy Scisz swój głos tak trochę O 50% mocy.
Do Grzesia Duka;
Na wygląd niewiniątko Małe dziecko w wojsku Naprawdę od początku Kucharkom w serca wrosło.
Na Mietka Gumkowskiego; Głos brzmienie Sokratesa Jak z beczki się dobywa Tylko że beczki puste Najczęściej się odkrywa. (Erupcję fraszek zamyka rysunek dziesięciu samolotów Jak-9 w locie, z podpisem Nasz Klucz.)
 

21.07.1952, poniedziałek.
Mamy teraz święto po święcie. W sobotę co lepsi pojechali na Akademię do Wilanowa i na rezultat nie trzeba było długo czekać. Las zaroił się w niedzielę od łaknących rozkoszy dziewcząt. Do Mariana Żebrowskiego przyjechała bogini mizernej trochę postaci. Na wąskim tułowiu i cienkiej szyjce duża dyniasta głowa, a z grubych murzyńskich warg jakie seplenienie, które podobno miało być ludzką mową. Marian jednak bardzo zadowolony. Koc pod pachę i w krzaki. Potem tylko dochodziły westchnienia, jęki i mlaskania miłosne.   W południe przyjechał tzw. zespół artystyczny. Konkretnie, trochę dzieci poprzebieranych w barwne stroje i to wszystko. Właściwie nie wiem co było do podziwiania. Chłopczyków, którzy wiersze co prawda zaczynali ale zapominali zakończenia, czy podrygi chudych nożyn i rączyn dziewczynek w tzw. tańcach ludowych. Wszystko gorzej niż słabo. Ale potem można będzie powiedzieć, że podchorążowie mieli zapewnioną rozrywkę w czasie wolnym.
Dzisiaj ruch z przepustkami. Grzesiek pokłócił się z Marianem Żebrowskim, że robi się takim wielkim wodzem. W ogóle upał podgrzewa temperamenty.

do 06t