24.07.1952, czwartek.
Dzisiaj dzień teoretyczny. Pomimo pięknej pogody uczymy się "niczego".
Wieczorem przyjechał Mundek z Warszawy i do późna w nocy opowiadał wrażenia
ze Zlotu. Śmiechu co niemiara. Niedługo zacznę pisać cykl krótkich opowiadań
o przygodach Mundziory w Warszawie. A oto pierwsze.
Motto: "Cóż może być wspanialszego od miłości dwojga młodych
przodowników."
MARYSIA Wieczorem nad Wisłą, przy płycie desantowej,
zebrały się tłumy młodzieży. Pomimo zapadającej nocy stawało się coraz
widniej od rakiet, sztucznych ogni, reflektorów. Grały setki orkiestr.
Dziesiątki tysięcy młodych przodowników i przodownic wirowały na placach,
ulicach, trawnikach, we wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach.
Gdzie tylko było dwa metry kwadratowe wolnej przestrzeni, tańczono.
Grupa Mundka spotkała się z grupą dziewcząt z Koszalińskiego i potem pomieszani
razem biegali z zabawy na zabawę. Mundkowi wypadło tańczyć kilka razy ze
śliczną dziewczyną, młodą przodownicą Zakładów Przetworów Rybnych w Kołobrzegu.
Tańczyli w milczeniu. Później, nic nie mówiąc, podeszli do balustrady.
W dole płynęła rzeka, a na niej różnobarwne, jak świecące owady, statki
w defiladzie. Mundek uważnie przyjrzał się swojej towarzyszce. Była szatynką,
ładnie zbudowaną. Na delikatnej twarzyczce pełgały różnokolorowe błyski
od kaskady świateł zalewających rzekę i wybrzeże. Uśmiechnęła się i obróciła
do niego. - Jakie to wszystko dziwne i czarujące. Nie znamy się, a zarazem
jacy jesteśmy tu wszyscy bliscy. Pokazała drobną rączką na zalane tłumem
i światłem wybrzeże. Podziwiał delikatność jej rąk, które tak delikatne
i zwiewne, a przecież potrafiły wyrabiać ponad 200% normy w ciężkiej pracy.
Przytuliła się do niego, ruchem pełnej dziewczęcej swobody.- Przecież dzisiaj
nasze święto - zaśmiała się przechylając głowę. Ciemne, głębokie oczy były
ciemniejsze i głębsze od zapadającej nocy. Mundek zachwycony chłonął ją
całą wzrokiem. Zdawało mu się, że zna ją od dawna. Od bardzo dawna. - Jest
jednak pięknie - powiedział, żeby coś powiedzieć. - Czujesz? - zapytała
przechodząc na ty i dotykając ręką serca.Wtem dobiegł ich okrzyk:- Grupa
z Koszalina zbiórka. Idziemy.Nawoływania rosły. Dziewczyna się wyprostowała.
Oczy zasnuły smutkiem. Zanim Mundek zdołał się zorientować, poczuł żar
gorących, świeżych, dziewczęcych ust i za chwilę zginęła już w tłumie,
mieniącym się w świetle. - Jak się nazywasz - jeszcze zdążył krzyknąć.
Z oddali posłyszał tylko "Marysia...", reszta zniknęła w gwarze rozbawionej
młodzieży...Mundek został sam. Zdawało mu się że śni. Ta różnokolorowa
noc, przewijający się wokół niezmordowany tłum, muzyka, piosenki, tańce,
a na wargach ciągle gorąco młodych ust, którego nawet nie mógł ostudzić
wilgotny powiew z nad Wisły... [22]
26.07.1952, sobota.
Dzisiaj mieliśmy iść na przepustkę, a idziemy na służbę. Cóż poradzić,
fortuna kołem toczy. Pogoda trzyma się, my też, ale nie latamy bo musimy
uczyć się nawigacji do 1 sierpnia.
30.07.1952, środa.
Ostatnie trzy dni: niedzielę, poniedziałek i wtorek spędziłem w
"kiciu". Był to pierwszy mój areszt w wojsku. Pewnie, nie było to bardzo
przyjemne, siedzenie w obskurnej klitce, wypełnionej smrodem starzyzny
i pluskiew, które bez skrępowania, w biały dzień, rojami łaziły sobie,
ale znowuż nie odbiło się tak okropnie na psychice, jak początkowo się
obawiałem. (Nieskazitelnie uczciwy i w areszcie). Ot przeszło bez śladu.
Siedziałem po prostu za to, że w wolnym od służby czasie, poszedłem z wartowni
do baraku po sweter i nie zameldowałem odejścia. Minęło. Szkoda tylko,
że dotychczasowa czysta hipoteka została zabazgrana. Ale cóż poradzić.
Znowu trochę latamy. "Jurek" (instruktor) nas rozśmiesza swoimi dowcipnymi
gadkami. Loty przebiegają normalnie w naszej grupie też. Nogałce (Galimski)
trochę lepiej idzie i nie spiszą go, będzie latać, tak że grupa się trzyma.
Trochę kłopotu miała Z., która dopytywała się wszystkich napotkanych, gdy
nie przyszedłem na spotkanie (siedziałem). No, ale na tą niedzielę planuję
sobie wszystkie "zaległości" odbić. Ale z drugiej strony cóż w wojsku można
planować... A więc zobaczymy. Grzesiek Duk kocha się na zabój
w jednej z Siedlec. Pomagam mu pisać listy. Może przyjadą we dwie to i
dla mnie, stęsknionego za bardziej kulturalnym dupskiem coś będzie. Najgorzej
to zorganizować transport do nas. Tak poza tym bez zmian w grupie, a nawet
w kluczu. Bractwo w oczekiwaniu państwowych egzaminów wkuwa ile się da.
Szewczyk studiuje WKPiB (chyba najważniejszy egzamin), Krysa chodzi z suwakiem
nawigacyjnym, a gruby Pichur ciężko posapując, uczy się pamięciowych obliczeń.
31.07.1952, czwartek.
Dni chłodne. Ranki spowite niebieską mgiełką przypominają
o nadchodzącej jesieni. Na trawach skrzą się we wschodzącym słońcu krople
rosy.
1.08.1952, piątek.
Nowy miesiąc. Ciekawe ile jeszcze miesięcy przebędziemy w podchorążackim
stanie. Pogoda ustabilizowała się więc intensywnie latamy. W naszej grupie
pozostało już tylko kilkanaście lotów do zakończenia programu. Wczoraj
o mało znów nie dostałem się do kicia. Rzekomo na pierwszym skręcie wyszedłem
zwrotem bojowym.(Wypierałem się jak mogłem, że tak się mogło wydawać, być
może z powodu mojej nieudolności itp. ale obaj z kierownikiem lotów wiedzieliśmy,
że sobie "pociągnąłem".) A z drugiej strony co ja mam zrobić z sobą?
Gdy wsiądę do kabiny bojowego, poczuję zapach prażonego oleju, zapnę hełmofon
nałożę rękawiczki i przypnę się pasami, czuję jakby wyrosły mi skrzydła.
Jak bym był ptakiem, którego żywiołem jest niebo. Po starcie już nie myślę
o szybkości, kulce chyłomierza, obrotach silnika, to wszystko jest we mnie.
Ja lecę. Potem w strefie sobie użyłem. Była śliczna pogoda. Błękitne
niebo z pulchnymi, białymi cumulusami. Latałem na bojowej, myśliwskiej
maszynie. Czułem się naprawdę jak ptak. Przebijałem chmury, okrążałem,
podziwiałem z góry. Widok fantastyczny, niezapomniany. A życie
układa się dość monotonnie. Rozgrywają się co prawda codzienne "tragedie"
o źle posłane łóżka, brudne kubki itd. ale w końcu to wszystko przemija
niepostrzeżenie. Wczoraj dużo śmiechu ze strachem. Przy lądowaniu urwało
się koło i potoczyło wyprzedzając samolot. Samolotem zarzuciło i w kłębach
kurzu zarył w ziemię, a koło toczyło się i toczyło, na kraniec lotniska.
Nasze bractwo jak Józek Grasela, Marian Żebrowski, Chudzik, pozapoznawali
w Tomaszowie kobitki i teraz co niedziela podrywają nowe. Nie dziwię się
gdyż jedyną możliwą tutaj rozrywką są dziewczynki. Niech się zabawiają.
Siedzę teraz na wartowni. Specyficzna ciężka woń charakterystyczna chyba
dla wszystkich wartowni świata z dodatkiem zapachu pluskiew zaczadza umysł.[23]
Otaczają mnie ludzie, których natura z grubsza obrobiła i którzy dopiero
są szlifowani przez tryby socjalizmu - wartownicy. Ciężka jest ich służba,
ale im nie wydaje się tak ciężka, bo innego życia nie użyli na tym padole.
Język ich bardzo ograniczony i dlatego zapewne pomagają sobie prawie za
każdym słowem barwnym, mocnym, niecenzuralnym wyrazem. Rozrywką ich jest
naśladowanie przełożonych. Jeden do drugiego potrafią bez przerwy wykrzykiwać:
baczność, stój, spocznij, zmiana itp. Taki to ten ludek wartowniczy.
Dzień dzisiaj ciężki, obrzmiały powiekami niewyspanych oczu. Słońce świeci
jasno, a zarazem sennie, cicho. Złote promienie i czarne cienie drzew,
tworzą ogromną mozaikę barwnych plam na ziemi. Nie ma chyba większej samotności
na świecie jak w młodym, 20- letnim sosnowym lesie, gdy odlecą ptaki. Las
goły, bez podszycia, cicho, smutnie stoi w blasku milczącego słońca. Senna
cisza, a zarazem żal za innym życiem sączy się spomiędzy nieruchomych pni.
Jesień się zbliża. Lato przeminęło lecz czy coś zostało? Czyżby nic. Czyżby
zupełnie nic? Tak samo przeminie jesień, zima - wiele jesieni, wiele zim,
całe życie? Pytania w taką cichą godzinę opadają mózg i duszę gromadami
i męczą, męczą... Pytania na które trudno znaleźć odpowiedź. Zresztą czyż
całe życie to nie stawianie pytań i szukanie odpowiedzi?
2.08.1952, sobota.
Duszno cały dzień. Po południu jak to w sobotę, mycie podłóg, sprzątanie
itd. Wiara chowa się jak może. Zdzich ze "Sportem" położył się w wysoką
trawę, że tylko tyłek widać. Józek Grasela ma zmartwienie, że łysieje.
Pociesza się, że za to broda mu rośnie gęsta. Nie przeszkadza mu to jednak
pochrapywać pod krzakiem. Mundziora martwi się, bo idzie na służbę.
3.08.1952, niedziela.
Urwaliśmy się dzisiaj we czterech: ja, Szewczyk, Krysa i Duk. Wypiliśmy
parę butelek wina, a później zaczęliśmy zwiedzać okoliczne jeziora, mokradła.
Żadnej zwierzyny nie upolowaliśmy, ponieważ nie byliśmy ubrani na galowo.
Później, już na naszym rejonie, złapaliśmy dwie dziewczynki, znajome Grzesia.
Były to naprawdę dwie małe dziewczynki. Jedna chuda o wyłupiastych oczach
i cienkich nożynach w siedmiomilowych butach, a druga jak serdelek. Szpiczaste
piersi i gruba dupa. Grzesiek próbował tę chudą pieścić, zresztą bardzo
do niego się mizdrzyła. Dotykał tam gdzie normalne kobiety mają piersi,
ale tam nic nie było, temperament jednak miała. Z wrażenia pomoczyła się
po nogach i na tym przestał. Ja za tą grubą w ogóle się nie zabierałem.
Nie umiem z dziećmi gadać, do tego z takimi, które zaczynają dostawać miesiączkę
i wszystkim o tym rozpowiadają. Tak żeśmy jałowo spędzili czas i teraz
wiara wzięła się za pisanie konspektów z politycznego. Jutro zdaje się
będzie kośba. Zobaczymy. Śmiesznie wygląda to latanie za dziewczynami,
ale ostatecznie to jedyna atrakcja. Bo cóż innego w lesie można robić?
A tak potem jest o czym opowiadać. Dała nie dała...
5.08.1952, wtorek.
Nie latam. Chory żołądek i coś z pęcherzem czy cewką. Lekarz sam
nie wie. Mówi, że wyśle do specjalisty, podejrzliwie patrzy czy to nie
tryper. Objawy jednak się nie zgadzają. Co chwila chce mi się sikać i muszę
natychmiast bo się zmoczę. Najgorzej na warcie, ale nie przejmuję się i
leję na posterunku wbrew regulaminowi. Samopoczucie okropne. W przerwach
między bólami przeczytałem książkę "Dni i Noce" Siemionowa. Świetna książka,
wywarła na mnie ogromne wrażenie. Czuję, że w razie wojny będę walczył
nie szczędząc nawet życia. Walka w obronie wolności jest piękną.
Ach zdrowie, ile cię trzeba cenić, chory tylko powie. Teraz tylko gdy mi
coś dolega, mogę ocenić co to znaczy być zdrowym. Nawet pisać nie mogę,
tak mi ciągle dolega. Cóż zrobić?
7.08.1952, czwartek.
Wczoraj Grzesio Duk startował na bojowym. Maszyna długo nie mogła
oderwać się od ziemi. Toczyła się wolno i nie nabierała szybkości. Koniec
lotniska, a samolot jeszcze się toczy. Za lotniskiem dół i las. Poszczególne
sosny widać z tragiczną dokładnością. Poderwał lekko maszynę. Samolot podskoczył
parę metrów, ale silnik słaby, nie mógł utrzymać w powietrzu, maszyna szła
do ziemi. Szybko schował podwozie. Samolot uderzył w pole. Chmura kurzu
i kupa szczątków. Grzesiowi nic się nie stało. Dzisiaj lotów naturalnie
nie ma, jest prowadzone dochodzenie, a Grzesio został bohaterem dnia.
Trochę teraz choruję. Byłem u specjalisty, cywila w Tomaszowie. Jak zobaczył
żołnierza, to od razu diagnoza wiadoma... Dopiero potem pobadał, pobadał
i orzekł: zapalenie cewki. Dał lekarstwa ale nic nie pomagają. Boli jak
bolało.
11.08.1952, poniedziałek.
Wczoraj miałem służbę na stołówce. Nareszcie się najadłem, ale nic
poza tym. Kucharki jakieś takie oklapłe, nieapetyczne, ze wsi. A praca
na roli nie służy urodzie. Nie to co w OSL 4 w Dęblinie. Tam personel kuchenny
młody, świeży, sympatyczny, zalotny. W piątek po południu wyjątkowo
mieliśmy wolne. Zaopatrzyliśmy się w czterech: ja. Zdzich, Józek i Marian
u sympatycznej blondyny (niestety żona porucznika Czernowa) w wino i czekoladę.
Na czekoladę długo nie mogliśmy się zdecydować. Intrygował brzuszek wystający
pod cienką sukienką. Józek dowodził, że to oznaka przyszłego macierzyństwa,
a Zdzich się upierał, że to skutek poprawy warunków życiowych. W końcu
założyli się i będziemy czekać na rozstrzygnięcie. Pod pozorem piwa będziemy
codziennie oglądać jej brzuszek, żeby zakład rozstrzygnąć. Czekoladę kupiliśmy,
bo tak zalotnie namawiała, a chłopaki spragnione, oj spragnione.
Piliśmy to wino pod czekoladę w gęstych krzakach w lesie, a jeszcze przy
akompaniamencie potężnej, wieczornej burzy. Błyski piorunów odbijały się
w ciemnym szkle butelek, a grzmot głuszył rozmowę. Ot, taka krótka chwilka
rozrywki.Wczoraj, w niedzielę nasza reprezentacja sportowa pojechała na
zlot do Tomaszowa. Od nas pojechali: w charakterze zawodnika Grzesiek Duk,
a kibica Józek Grasela. Józek tam długo czasu na kibicowanie nie tracił,
tym bardziej że nasi obrywali cięgi od jakiegoś LZS z Psiej Wólki. Zakrzątnął
się i zobaczono go wkrótce przy postawnej damie z 90 kg żywej wagi o długich,
szpiczasto sterczących piersiach, dość szerokim dyferencjale i pełnym jak
księżyc w pełni, obliczu. Kręcił się koło niej jak wróbelek koło g... Co
chwila patrzył na zegarek, jej zegarek, nachylając się nad jej ramieniem
i tak się jakoś zdarzało, że najpierw dotykali się kącikami ust, a potem
zwarli się w gorącym pocałunku i to na oczach wszystkich, ku ogólnemu zgorszeniu.
Jednym słowem czasu nie zmarnował. Grzesiek po pokazach spotkał też jedną
ze swoich wielbicielek. Jednak dziewczę na próżno wzdychało, kręciło się,
jak konik polny pocierało nóżkami. Twarzyczka w końcu sczerwieniała, majteczki
zwilgotniały, a Grzesiek nie przejawił żadnej inicjatywy. Tak to nieraz
bywa gdy temperamenty się nie zgadzają. Wczoraj nasi koledzy
przeszkalani w Grójcu na Jak 11 mieli promocję. A my? My ciągle czekamy.
Nastrój coraz gorętszy. Egzaminy państwowe podobno 25 bm., ale do nauki
tak trudno się zabrać. Na razie nawet nie latamy bo maszyn sprawnych nie
ma, cóż zrobić.
14.08.1952, czwartek.
Upały niemożliwe. Na starcie pot spływa po całym ciele. Wszystko
mokre, hauba, kombinezon, rękawice. Przy obiedzie każdy butelkę piwa i
chłodzimy się, a właściwie lejemy w siebie żeby było czym się pocić. Uff.
Gorąco jak nigdy. Ostatnio loty coś nie idą. Maszyny psują się jedna po
drugiej. Wysypiamy się pod skrzydłami ale loty nie idą do przodu, chociaż
z programem nie jest tak źle.
16.08.1952, sobota.
Wczoraj w 10 w kinie w Tomaszowie. Skorzystaliśmy, że seans później
o trzy godziny i poszliśmy nad Pilicę, gdzie tłumy opasłych mieszkanek
wypłukiwało swe wdzięki. Naturalnie wzbudziliśmy ogólne zainteresowanie,
które jeszcze bardziej się wzmogło gdy Zdzich obnażył swoje potężne cielsko.
A kiedy zanurzył się w barszczu, tak bowiem wyglądała woda w Pilicy, spłoszone
matki co prędzej wyciągały dzieciątka z wody w obawie, że woda bardzo przybierze.
Ale na próżno Zdzich demonstrował na plaży przez pół godziny swój brzuch,
wielbicielki nie znalazł. Później rzuciliśmy się na lody.
Józek podgadywał, że w innych kioskach więcej dają, więc młoda, czerwona
z gorąca kelnerka nakładała fantastyczne porcje byle zaskarbić sobie nasze
uznanie. Po lodach kino. Marian Żebrowski, stary bywalec, kupił najlepsze
miejsca, to znaczy drugi rząd pod ekranem. Ja w ogóle nie myślałem tam
siadać. Umówiliśmy się z Szewczykiem, że usiądziemy gdzieś wyżej, ale w
ostatniej chwili Szewczyk strefił i sam wepchałem się na "urzędowe" miejsce.
Obok mnie, też na urzędowym miejscu siedziała urzędowa blondynka z facetem
w bluzie z przykrótkimi rękawami. Było bardzo gorąco. Od blondynki jak
od pieca buchało gorące powietrze i śmierdziało potem. W miarę jak rozwijała
się akcja na ekranie i sceny coraz czulsze, blondynka zaczęła wonieć jeszcze
czymś... zapachem bardzo podnieconej kobiety. Przede mną analogiczna para
korzystała z każdego ciemniejszego obrazu by się namiętnie całować.
Film bardzo dobry: "Kariera w Paryżu". Przy końcu seansu byłem zgrzany
jak królik. Na mojej sąsiadce sukienka przylgnęła ciasno do piersi uwydatniając
grube brodawki. Przede mną para ust od siebie w ogóle nie odrywała. Potem
jechaliśmy ciężarówką atramentową nocą, a za nami goniła burza. Każdy wiózł
pod czaszką wiązkę swoich wrażeń.
Dzisiaj Galimski miał nie lada kłopot. Zrobiliśmy przy stoliku metodycznym
mapę, dużą, do uczenia się rejonu lotów. Nocna burza zmyła farbę, a instruktor
kazał Galimskiemu wykończyć na jutro. Po kilku godzinach kiedyśmy wszystko
od nowa wymalowali, przyszedł deszcz i wszystko spłynęło z wodą. Zobaczymy
co jutro.
18.08.1952, poniedziałek.
Niedziela jak zwykle. Kłopoty miał Grzesio do którego o 4 rano przyjechała
Hania z Siedlec (ta sama do której w jego imieniu pisałem listy, musiały
być dobre) ale w końcu postarał się o przepustkę i podobno było dobrze.
Wczoraj wszyscy się gdzieś pourywali, to do rodzin, na przepustki, bez
przepustek, w baraku siedzieliśmy tylko we dwóch z Marianem Ż. - służba.
Dzisiaj już chłodno prawie zimno. Chmury grube i niskie. Rano prawdziwa
jesienna, wilgotna mgła. Egzaminy szybko się zbliżają, szybko też kończy
się lato. Jestem dziwnie podniecony tym okresem końcowym, nie mogę na niczym
się skupić. A przecież trzeba więcej niż kiedykolwiek się uczyć. Józek
Grasela "ludowy poeta" przepowiada, że promocja będzie za kilka dni. Plączą
się już po głowie marzenia jak to będzie w przyszłości, gdzie kto pojedzie
itd. Wieczorem w niedzielę w naszej sali zbiera się towarzystwo
i rozprawia o dziewczynkach. Kto, ile i gdzie... Na Kaczce
jest z osiem średniej piękności dziewczynek swobodnego prowadzenia się.
Nasza ferajna zna je wszystkie i chodzi na zmiany. Przoduje w tym suchy
jak kościotrup obciągnięty skórą Zenek Kujawa.[24] Wrażeń mają co niemiara,
bo dziewczynki żądne przeżyć obdarzają uczuciami każdego który się trafi.
Tak że w końcu wychodzi, że uprawia się tam metodę każdy z każdą. Ostatnio
to i Wacek Żużel się rohulał. Nie przebiera. Przygadał sobie niewiastę
o dużej jak kloc głowie i murzyńskich wargach. Dziewucha czując krew w
żyłach zaczęła ciągnąć go do lasu na spacer, ale w końcu stchórzył i zdezerterował.
Podśmiewają się też z Grzesia który podobno zakochał się w p. Skrzeczkowskiej.
(Po aresztowaniu dowódcy Śmiechowskiego dowódcą eskadry został jego zastępca
Skrzeczkowski.) Wszędzie przytacza jej zdania i w ogóle wpatruje się z
przejęciem w jej małą figurkę o nieproporcjonalnie długich nogach. A za
oknem pada deszcz. Marian śpi. Dzień jakiś smutny, pusty. Jak każdy dzień
pochmurny w wojsku. Człowiek tak siedzi na służbie a lata lecą, a wraz
z latami idzie życie.
Życie które się nie wraca i które trzeba umieć przeżyć.
"Żeby życie przeżyć jak człowiek "powiedział zdaje się Igor Newerly w Pamiątce
z Celulozy, ale już tak chwilami to wszystko się mąci. Ten barak, ciągle
wokół niego w bezruchu te same drzewa za oknem, które zdają się mówić,
że cały świat to właśnie tylko ta obszerna polana. A przecież gdy pojedziemy
do łaźni lub do kina, to uchyla się przed nami rąbek innego świata, tamtego.
Gdzie opalone dziewczęta w jasnych sukienkach. Gdzie w zmroku pod drzewami
wraz z odgłosami ćwierkania koników polnych, słychać cmokanie pocałunków.
Gdzie ludzie bez zbiórek jedzą, pracują i chodzą razem spać. Gdzie miłość
nie jest zamknięta granicami przepustki. Na razie marzenia.
Sennie kropi deszcz. Wiatr się zgubił gdzieś w lesie. Cisza. Jesień.
Dostałem zdjęcie od Wieśki. Nie jest może tak ładna co oryginalna.
Zamyślenie i mądrość. Podoba mi się. Zrobiła się dojrzałą kobietą. Szkoda
że jej nie ma. Ale może za dojrzała? Cóż mógłbym ofiarować? Małżeństwo
wykluczone. Tyle jeszcze lat przede mną, tyle przygód... Nie, żona i dzieci
to dużo później. Pod trzydziestkę, gdy będę stawał się dziadkiem...
do 07t