20.08.1952, środa.
Za oknem deszcz, zajęcia teoretyczne. Smutna wiadomość. W Świdniku
zabił się instruktor Chałupek wraz z podchorążym, na UT-2. Poleciał na
trasę. Nad jeziorem zaczął ganiać kajaki. Źle obliczył wysokość i zawadził
kołami o lustro wody. Kapotaż i po wszystkim. Nawet jakby jeszcze żył to
i tak by się utopił. Szkoda chłopa, wszystko to przez chuligaństwo.
Wieczorem przyjechał Komendant z Radomia. Opowiedział o losach naszych
kolegów. Trombusia podobno wysłano do piechoty, odsłużyć resztę wojska,
a Pfeifer i Borkowski do Dęblina na KDO czy słabosilnikowe.
Wczoraj obliczaliśmy czas potrzebny do zakończenia programu, wyszło
jeszcze trzy miesiące. Na wiosnę może skończymy z tym podchorążackim stanem.
21.08.52, czwartek.
Wczoraj zbiórka całej eskadry. Kazano czapki zdjąć i włosy skrócić.
Panika. Dzisiaj przygotowania do obchodów święta lotnictwa. Dekorujemy
świetlicę. Ruch, robota idzie aż się pali. Obiecano, że 15 z nas pojedzie
w sobotę na zabawę na całą noc. A deszcz w dalszym ciągu pada. Nogałka
śpiewa gimnastyki, Grzesiek robi fotomontaż, Józek kręci się niby za robotą,
a wszyscy chodzą wielce zapracowani. Ale chyba nie da rady, dekoracje na
sobotę musimy zrobić. Najwięcej obijają się Nogałka i Pichur.
22.08.1952, piątek.
Deszcz w dalszym ciągu. Mieliśmy latać. Rozbiłem start (byłem dyżurnym)
ale nic z tego nie wyszło. Dowódca eskadry na pociaku obleciał niebo, ale
chmury za niskie. I tak leci teoria za teorią, a lotów nic.
Świetlicowa dekoracja prawie na ukończeniu i tak mija dzień po dniu, boli
trochę żołądek. Od Heli nie otrzymałem już od dawna listu, chyba nasze
łodzie na rzece życia rozeszły się ostatecznie. Taka monotonność. Wczoraj
ukazał się mój artykuł w okręgowej gazecie. Trochę pokręcony ale w eskadrze
ogólne uznanie. Ech, żeby tak mieć czas i warunki pisał by coś człowiek,
a tak jak jest, odkładam wszystko na potem. Pisał wczoraj
Kalita do Pichura, że żyje jak na wczasach, ale już mu się to kończy bo
wyjeżdża do piechoty do Krakowa. No cóż, życie różnie człowiekiem rzuca.
Jest jak los na loterii, albo wyciągnie się pełny albo pusty.
23.08.1952, sobota.
Wiara rozgoryczona. Z zabawy nici. Wybrano tylko kilku, a nas większość
zostawiono w pogotowiu. Jak w każde święto wróg tylko czyha by nas dopaść...
Miła perspektywa nie? W kluczu zrobiliśmy blok, a w grupach
organizujemy picie. W jednej inicjatorem jest Pichur, a w naszej Galimski.
Zrobił zbiórkę grupy i kazał kupić cztery butelki wina. Na nasze pytające
miny, klepnął się po kieszeni, wydął wargi i powiedział, ba. Wobec tego
poszliśmy do kantyny. Nie było już p. Czernow, a zastępowała ją młodziutka
żona jednego z oficerów. Zrobiła zdziwioną minę kiedy Władek gromkim głosem
zażądał: wina cztery butelki, a potem jeszcze jedną. Wiedziała o gotowości
i z zaskoczenia oko (miała z defektem - zeza) mało z orbity nie wyskoczyło.
Ale w końcu uległa. Zdzich ocenił fachowo: buzia owszem, owszem ale podwozie
chyba z Iła, no i te reflektory rozregulowane, ale na ogół sympatyczna.
Popijocha szykuje się zdrowa. Zdzich z Edkiem poszli jeszcze po butelki,
żeby nie zabrakło i tak będziemy sobie osładzać nudny i smutny czas pogotowia,
oczekiwanie na wroga.
24.08.1952, niedziela.
Wczoraj wieczorem wszystko w dechę. Najpierw zdrowo popiliśmy w
baraku, trudno, pogotowie bojowe, nigdzie nie wolno się oddalać, a potem
zebrało nas na tańce. Poszliśmy na świetlicę gdzie Hodor przekrzywiwszy
swoją łemkowską, pomarszczoną głowę, rżnął na harmonii od ucha oberki,
kozaki, polki, a bractwo tańczyło. Zdzich z Marianem, dwa grubasy, tańczyli
jak w "burdelu".(Nikt nigdy w burdelu nie był).]. Józek Grasela siedział
ale przytupywał i uśmiechał się szeroko. Gadał też jakieś ludowe kawały
ale nikt go nie słuchał w ogólnym gwarze. Szewczyk, chudy, wymięty jak
szprotka, tańczył szczerząc zęby, a wzrok zamglony błądził gdzieś w przestrzeni.
Władek Nogałka bił nogami w podłogę, włosy zwisły mu na czoło i śpiewał
coś po rosyjsku. Wykrzywiał przy tym swoje długowate ciało w dziwacznych
tanecznych figurach, do tego patrzył groźnie wokół i grzmiał swoim gromkim
głosem. Później Hodorowi się znudziło, upił się i poszedł
spać, a nikt inny nie umiał grać. W końcu postanowiliśmy grać kolektywnie.
Dwóch rozciągało harmonię aby był tylko takt, a cala wataha waliła kijami,
pięściami w krzesła, gitary, szafy... Jednym słowem jazz, jakiego drugiego
nie znalazłbyś na świecie. Ściany się trzęsły, wrzask wylewał się przez
okna oblepione głowami gawiedzi (z wartowniczej), a wiara się bawiła. Jak
zaczęło się śpiewać czastuszki, to chyba z godzinę bez przerwy. Było w
dechę, szkoda że nie można było sfilmować ani nagrać dźwięku, byłoby z
czego się pośmiać.
25.08.1952, poniedziałek.
Siedzieliśmy wczoraj ze Zdzichem w krzakach nad drogą. Ładny niedzielny
dzień. Pustą asfaltową szosą (tą samą którą nadjechali swego czasu dyplomaci),
nadjechały dwie "nimfy" na rowerach. Jedną poznaliśmy, była to dziewczyna
Mariana, drugiej, chudej jej towarzyszki nie znaliśmy. Zatrzymały się i
wyraźnie czekały. Po chwili z krzaków wyszedł Nogałka. Było dosyć daleko
tak że nie słyszeliśmy rozmowy, ale w rezultacie Nogałka objął w pół tą
chudą i poprowadzil w krzaki. Przez chwilę migały jej olbrzymie jak futerały
od skrzypiec pantofle, po czym zniknęły i one. Ze Zdzichem
wzięliśmy normalny kurs na "jeziorka". Jednak wokół była pustka i cisza.
Jedna "bogini" w letniej sukience, nylonowych pończochach i pantoflach
na bardzo wysokich obcasach, wybrała się rzekomo na jeżyny. Zdzich zaczął
dyplomatycznie zagajać, ale nic z tego nie wyszło. Jakaś taka głupia, zarozumiała
kułacka dziwka. Wracaliśmy starą drogą między krzakami.
Nagle posłyszeliśmy szelest. Ostrożnie zbliżyliśmy się. Przez gęste liście
zobaczyliśmy nagi, biały tyłek i wystające do góry cienkie jak patyki,
w ogromnych jak skrzypcowe futerały pantoflach nogi. Więcej nie patrzyliśmy.
Na kolację Nogałka przyszedł zadowolony i uśmiechnięty, coś sobie pod nosem
bąkając. Niedziela przeszła, jak dalej - zobaczymy. Najgorzej, że pogody
nie ma i nie latamy. Zdaje się zostaniemy do wiosny. Trochę przykro, jeszcze
tyle czasu, ale czy można coś poradzić?
31.08.1952, niedziela.
Nareszcie, pierwszy raz dostałem przepustkę. Po łaźni spotkałem
Józka G., pożyczyłem pieniędzy od Wacka i ruszyliśmy na podbój Tomaszowa.
Zaraz na słynnej dzielnicy, Kaczce, Józka opadły jakieś dzieciaki. Ja umiejętnie
wyżeglowałem i czekałem na rogu aż Józek po 20 minutach wyplącze się z
tego kłopotliwego towarzystwa. Później atakowaliśmy dalej. Na mieście ruch
był średni. Grupy żołnierzy i wystrojone wyzywająco, wymalowane panienki,
które zaczepiały wzrokiem. Pokręciliśmy się chwilę, potem kiedy Józek stwierdził
że bez gazu nic nie wyjdzie zakotwiczyliśmy w "Patrii". "Patria", jedyny
w Tomaszowie możliwy lokal. Gustowne altanki ze stolikami, bardzo intymnie
nęcące. Wokół ściana zielonego wina, a przed nami biała butelka z czystą,
brunatne piwo i jakaś kiełbasa z chlebem. Zaczęliśmy dawać w gaz. Kelner
wokół nas zwijał się jak pijawka. Budziliśmy ogólne zainteresowanie wśród
pijaków i całego tamtejszego (knajpowego) społeczeństwa. Szybko uporaliśmy
się z butelką i później już "na gazie" ruszyliśmy na połów. Na dworze już
było ciemno. Przed nami po pustym chodniku szły dwie dziewczynki. Nie wiem
jak to się stało, ale po chwili Józek szedł już pod rękę z jedną, a ja
obłapiałem drugą. Szliśmy potańczyć. Była zdaje się blondynką
i nazywała się Halina. Józka dama o bardziej opływowych kształtach wabiła
się Krysia. Później uległem pewnemu zamroczeniu pod wpływem alkoholu, tak
że dalszy przebieg naszych działań pamiętam tylko fragmentarycznie.
Sala jasno oświetlona, z adaptera wylatuje wściekły fokstrot, wokół
rojno od młodzieży. Tańczę, ale nie słyszę muzyki. Tańczę na pamięć. Halina
ma ładne, podłużne oczy i ciepłe włosy. Później jakieś schody, jak na morską
latarnie, pusty parkiet i znowu jakieś pary, radio. Wszystko jak we mgle.
Biorę Halinę pod rękę i idziemy całą ferajną do "Patrii". W ciemnej altance,
zgasiliśmy światło, popijając wino, zaczęliśmy się migdalić. W słabej poświacie
widzę tylko plecy Józka, który nakrył sobą Kryśkę. Halina
miała gorące, młode usta i cienką, jedwabną bieliznę. Przyszło jakieś państwo
w starszym wieku do sąsiedniego stolika. Czy można zapalić światło - pytali.
Halina nogi miała jak żar, skórę delikatną, cienką - powiedziałem że jest
zepsute. Zdziwili się i ucieszyli kiedy kelner, który przyniósł nam kolejną
butelkę, zapalił światło. Zaraz jednak zobaczywszy co u nas w altance,
zgasił. Zapalić więcej nie pozwoliliśmy. Błądząc ustami
po jej jędrnych, twardych piersiach usłyszałem, że jest kuzynką "Jurka",
mojego instruktora. Było nam dobrze, lecz czas nie pozwolił na dłużej.
Zapisaliśmy adresy i po wielu długich pocałunkach rozstaliśmy się.
Kiedy kelner przyniósł rachunek, przeraziłem się. Wynosił wielokrotność
sumy jaką uważałem że dysponujemy. Zapadło kłopotliwe milczenie. Józek
widząc moja minę,- pozwól pan - dał znak kelnerowi, mrugając porozumiewawczo.
Wyciągnął jakiś papierek.- Przyjmiesz pan? Kelner skłonił się z głębokim
uszanowaniem. Józek wziął jeszcze butelkę wina i poszliśmy. Droga była
daleka. Noc ciemna. Jedynie dobrze, że świeże powietrze trochę ochłodziło.
Nad nami milczące gwiazdy obojętne, że gonię za Józkiem resztkami sił.
Nogi coraz bardziej włażą w kadłub i robią się coraz cięższe. Na jednym
z odpoczynków zapytałem jak załatwił. Ten uśmiechnął się i wyciągnął jakiś
papierek z kieszeni. W świetle gwiazd odczytałem napis one dolars. Musiałem
się przerazić, bo nagła myśl:" Józek agent", ale on znowu się uśmiechnął:
"wszystko w porządku, nie bój się, ale wiesz jak jest" - położył palec
na ustach. To był, jak się domyśliłem, dolar amerykański który pierwszy
raz widziałem w życiu.
Ostatecznie zdążyliśmy. Oddaliśmy przepustki i wstąpiliśmy do kuchni.
Józek przysunął się do szałowej, wysokiej blondyny, o rybich czy bardziej
może świńskich oczach, a ja do jabłek przygotowanych na kompot. Zjadłem
chyba z kilo. Później zemdliło ale chyba na skutek widoku brudnych majtek,
które Józek "na chama" ściągał z potężnych, jak od bilardowego stołu, nóg
blondyny. Poszedłem spać. Świtało. Teraz jeszcze czuję się niewyraźnie,
ale zmobilizowałem się i napisałem list do Haliny, chociaż wiele po niej
sobie nie obiecuję...
3.09.1952, środa.
Życie normalnie. Nasza szanowna grupa kończy program. Mnie zostały
jeszcze tylko dwie strefy i kilka szyków. Mamy ubaw z Mariana Ż. Poznał
królową Kaczki, która teraz ciągle przychodzi do niego. Napisała też list
do niego taki z poezją, że można by się uśmiać. Śmiejemy się też serdecznie
całym kluczem, ale co "dupa" to dupa. Tylko trzeba stwierdzić że Marian
schodzi na psy, a raczej na k...
4.09.1952, czwartek.
Dzisiaj rok, jak wyleciałem samodzielnie na UT-2.
8.09.1952, poniedziałek.
Upłynęło kilka dni, właściwie bez zmian, kończymy program. Ochłodziło
się i różne koncepcje na przezimowanie. Od kupna masowego śpiworów do -
jak mówi Józek - wykopania pod podłogą ogromnego dołu i nasypania węgla,
który podpalony tliłby się całą zimę i byłoby ciepło bez kłopotu.
9.09.1952, wtorek.
Pogody w dalszym ciągu nie ma, a jeszcze do tego bardzo chłodno.
Mundziora wkłada dwa swetry, dwie pary skarpet i dwie pary onuc. Nóg nie
myje, śmierdzą mu niemożliwie co najbardziej dokuczliwe jest dla mnie,
bo śpi obok mnie. W niedzielę masę wrażeń. Cała grupa
naszych prawiczków jak Szewczyk, Krysa, Gumkowski itp. poszli na przepustkę
i zarazem na zabawę. Bawili się na 102. Jeden Hodor spił się do niemożliwości
i wyczyniał jakieś takie herezje. Przywieźli nieprzytomnego taksówką. Wytrzeźwiał
ma się rozumieć w kiciu. Mamy małego kotka. Plącze się
po salach i rżnie najchętniej w pantofle. Niektórych spotyka taka przyjemność,
że nogę w pantofel, a tam palce grzęzną w rzadkim, ciepłym g... Ale bardzo
go lubimy i żarcie bez przerwy mu dostarczamy. (Chyba po to, żeby miał
czym w pantofle robić.)
12.09.1952, piątek.
Wczoraj byłem w Radomiu. Jeden barwny dzień, pełny wrażeń wśród
szarego monotonnego deszczowego tygodnia. Odzwyczaiłem się od pociągu i
wszystko wydawało mi się dziwne. Małe wagony klitki, piskliwe babskie głosy,
zapach kurzych gówien, którego nie żałowały kurczaki wiezione w koszykach
na targ, wszystko to zlewało się na jedną ogromną kakofonię dźwiękowo-woniową
podmiejskiego pociągu. Ludzie gadali o wszystkim. Jedna
babina zdyszana wpada do przedziału. - O, bylibyśta się spóźnili - odzywa
się kobitka w białej chustce, siedząca na trzech koszach z kurczakami.
- A ino. Leciałam kłusem pięć kilometer. - Zygara nie macie? - Ni. A człowiek
wyjdzie na dwór to miesiąc świeci i świeci, ni można się połapać. Przódzi
mieliśmy koguta, to zawsze jak zapiał, zdążyłam się ubrać i przyjść na
stację. Jeszcze było nadto, a tera jak zdechł to nijak nie można się rozpoznać.
W Radomiu słońce. Trochę powałęsaliśmy się po mieście. Miasto owszem, owszem,
dość spore. Skupione wokół głównej ulicy Żeromskiego. Poza nią - kartofle.
Nie wydało mi się interesujące. Takie typowe miasto środkowej Polski. Mniejsze
od Lublina, trochę większe od Zamościa. Na naradzie, (ZMP) dano nam konkretne
zadania, tak że teraz praca w kołach już powinna pójść. Zebranie jak zebranie.
Sala szablonowo udekorowana. Trzy rzędy stołków, pulpit i prezydium.
14.09.1952, niedziela.
Wczoraj, w sobotę, pięciu z naszego klucza poszło na przepustki:
Marian, Tadek, Józek, Władek i ja. Niebo było pochmurne, a później padał
deszcz. W tym czasie doznaliśmy różnych przeżyć o różnej intensywności
i o nich właśnie chcę opowiedzieć w poniższej historii pt. "Dzieje pewnej
nocy". Szli we trzech energicznym krokiem do miasta.
Józek, Władek i Zbyszek. W pewnym ściśle określonym miejscu miało nastąpić
spotkanie. Czekali stojąc i paląc papierosy. Władek łapczywie patrzył na
stragany z jabłkami i proponował kupno parę kilo, ale Józek ostro się sprzeciwił.
Żołądki mogą nawalić, a na przepustce sraczka to tragedia. Wkrótce nadeszła
ona. Miał być z koleżankami ale przyszła sama. Deszcz prawdziwie jesienny
zacinał, z ciemnych sieni wypełzał mrok, nie było sensu stać dalej na ulicy.
Poszli do Patrii. W przestronnej altance piją więc wino. Ona śmieje się
dźwięcznie, oni palą i piją, miarowo, spokojnie ale wytrwale. Przez ścianki
altanki pokratkowane światło i w tym kratkowanym świetle ktoś staje. Odwracają
głowy od butelki, a to instruktor Jurek. Odchodzi, a oni wracają znowu
do picia. Policzki dziewczyny coraz czerwieńsze, tematy swobodniejsze...
Obok w drugiej altance siedzą Tadek z Marianem. Ci mniej wybredni. Na stole
czysta i ...czysto. Oczy tylko coraz bardziej błyszczące i nosy czerwieńsze.
Tadek coraz bardziej patrzy spode łba, a Marianowi nos coraz bardziej zwisa,
dotyka prawie wargi. Ale szkoda czasu. Zbyszek wychodzi z dziewczyną, idą
na potańcówkę. Po nich ma tam przyjść reszta. Józek z resztą na razie poprawiają
nastrój. Kelner uwija się w ukłonach, a kiedy już im ludzie dwoją się i
troją, a ziemia wchodzi w głębokie wiraże, idą na zabawę do Straży.
Na sali pełno. Gęste, ciężkie od potu powietrze drażni nozdrza. Stoją na
korytarzu i naradzają się co pierwsze zatańczą. Nagle między nich wpada
jakiś żołnierz (zając), rozpycha się i do Mariana z bezsensownym jak u
pijanego zdaniem. - Co zaczepiasz mnie? Mnie kaprala? Ty wiesz co to jest
kapral? - A ja to co, chuj? spokojnie perswaduje Marian. - Ja ci pokażę
- leci na Mariana z pięścią odgiętą do uderzenia. Marian chwycił za gardło
i odepchnął. Tamten odbił się od ściany pochylił i ruszył do ataku. Teraz
Józek w miarę delikatnie odepchnął go jeszcze raz pod ścianę. Fagasowi
spadła czapka, odleciał rząd guzików od munduru, z trudem podniósł się
na nogi i już bez wojowniczych zamiarów otrzepał się i wyszedł. Józek spotkał
swoją dziewczynę. Zapach pudru i mocnych perfum zakręcił mu w głowie. Na
chwile stracił z oczu kolegów. Marian z Tadkiem pod rękę
krążyli po sali wybierając towar. Podeszli do jednych prosić do tańca.
Marian już się skłonił, gdy nieoczekiwanie Tadek chwycił jedną za nos.
Potrząsnął kilkakrotnie po czym wybuchł śmiechem. Śmiech zaraził całe wokół
towarzystwo które wszystko widziało. Zdetonowane dziewczyny uciekły co
prędzej z sali. Władek siedział pod ścianą. Szumiało w głowie. Zapragnął
nagle poczuć chłodną pościel łóżka, wyciągnąć się, rozebrać. Bez słowa
wziął czapkę i chwiejąc się wyszedł. Noc była czarna, smolistą czernią.
Górą pędziły niskie, buro odbijające światło chmury. Wiał porywisty wiatr,
zacinał deszczem jak biczem. Przy wejściu sznur dorożek. Noc nie zachęcała
do spaceru. Całe ciało było takie zmęczone. Pod czarną budą dorożki ciepło,
miękko i sucho. - Na lotnisko - rzucił zdziwionemu woźnicy. - A pieniądze?
- zapytał podejrzliwie. - Długi, daleki kurs - dodał usprawiedliwiająco.
- Masz - Władek rzucił z portfela banknot. Sennie kiwa się dorożka. Usypiająco
szumi deszcz o budę. Tak chce się spać, że po chwili Władek już nie widzi
w nocnej poświacie pleców dorożkarza, tylko jeszcze stukają kopyta. Rytmicznie
monotonnie jak zegar... - Nagle ktoś go za ramię.- Wysiadaj - krzyczy.
Władek obrzuca szybkim spojrzeniem wszystko i nic nie rozumie. Dopiero
po chwili świadomość: jest na lotnisku. Pod dorożkę podchodzi pięciu z
peemami. Władek wyskakuje i rzuca się w krzaki. Ale wiedzą, że przyjdzie
do eskadry. Każda sala obstawiona. Władek ma nadzieję, że go nie poznają,
chce wejść po cichu przez okno, ale szczęk okiennej zasuwy zwraca uwagę
rozstawionych wartowników. Wchodzi więc otwarcie przez drzwi. Tu już czekają.
Bez słowa zdejmuje pas, idzie do kicia. Służbowy zapisuje w rubryce: powrót
z przepustki 22.45. Noc ciemna, wiatr świszcze, zacina deszcz.
Zbyszek tańczy z dziewczyną. Adapter cicho gra. Józka z ferajną
nie ma. Ona: - Dawno nie widzieliśmy się, chodźmy stąd.Deszcz coraz większy
ale pod dachem starej szopy sucho i miękko. Kładą się na starych materacach.
Jej bielizna delikatnie pachnie. Wiatr ponuro wyje w zaczepionym drucie
na dachu. Przez szpary w ścianie światło ulicznej latarni, wąskim żółtym
paskiem wycina z mroku jej karminowe, gorące usta. Wskazówki zegarka fosforyzują,
milcząco odmierzając czas. Zbyszek czuje się lekko i mocno.
To nic że wiatr tnie w twarz twardym deszczem, to nic że woda z kałuż chlapie
po kolanach. Przez chwilę zastanawia się nad dorożką wracając pusto, ale
idzie uparcie dalej. Służbowy odnotuje 23.55. Jeszcze trzech nie ma. Służbowy
zapada w drzemkę. Na dworze dalej diabelskie wesele.
Tadek w przerwie tańców spotkał instruktora. Uważajcie żebyście się nie
spóźnili, na dobrym gazie przestrzega Tadka. Niech się instruktorek nie
martwi, Tadek klepie go plecach, zdążymy obaj. [Dalej mi się nie chce przepisywać,
bo to głupie.]
Do niedzieli 14.09.1952 Dzisiaj wszyscy nieprzytomni, leżą
w barłogach i opowiadają swoje przewagi. Każą mi zapisywać. Może kiedyś
zapiszę, ale to miał być mój pamiętnik, a nie kronika grupy...
16.09.1952, wtorek.
Cholernie zimno. Pogoda wprawdzie się trzyma ale już naprawdę jesień.
Nareszcie kończymy program. Jest nas kilku i jak pójdzie normalnie to będziemy
zdawać egzamin państwowy w piątek. W niedzielę była Halinka z którą w sobotę
w Tomaszowie. Zaskoczyła trochę, bo rozstaliśmy się zaledwie w sobotę,
ale to była miła niespodzianka. A kiedy się przyjrzałem po trzeźwemu, niespodzianka
zrobiła się jeszcze milszą. Jest ładniejsza niż zapamiętałem. Wysoka, wygimnastykowana,
ma piekne oczy i włosy. Była w szkole cyrkowej, do której oddali rodzice.
Miała być kobietą - wężem. Uciekła i teraz przygarnęła ją ciotka. Pracuje
i chciałaby się uczyć w gimnazjum. W ogóle bardzo miła. Kocha, przynajmniej
na razie, do szaleństwa. W grupie loty normalnie. Latamy samodzielnie szykiem,
więc wrażeń nie brakuje. Wspaniały widok drugiej maszyny w powietrzu. Dopiero
w powietrzu, ze schowanym podwoziem, samolot nabiera niepowtarzalnego wdzięku.
Balansujemy wokół siebie jak ryby. Chwilami zdaje się, że stoimy w miejscu,
że można by sobie tak wyjść na skrzydło i podać rękę, a przecież mkniemy
z szybkością 400km/godz. Nie mam żadnych trudności z utrzymaniem się w
szyku. Początkowo trochę, zanim poznałem bezwładność maszyny, ale teraz
czuję wspaniale. Jeszcze tylko ataki powietrzne i pilot na jak -9 będzie
gotowy.
17.09.1952, środa.
W piątek, a więc pojutrze zaplanowany egzamin z lotów. Nie wiadomo
jak to będzie bo z reguły nie mam szczęścia do egzaminów. Zobaczymy. Jedno
pewne, zbliżamy się coraz bardziej do końca. Razem ze mną ma zdawać z mojej
grupy: Szewczyk, Duk i Krysa, a ze starej Chudzik. Z grupy zostanie jedynie
Nogałka. [25] Życie w kompanii utartym nurtem z różnym urozmaiceniami.
Teraz wymyślili gry: pałeczkę od pingponga kładzie się na stole pingpongowym
i dmucha w bramki, podobnie jak w cymbergaja. Najlepsi to Pichur i Krysa.
Pichur śmiesznie przy tym wygląda. Otyły, gdy się nadmie to jak ropucha,
ale wygrywa. Wysypały się grzyby. Dużo czerwieni, piękne muchomory
w olbrzymich kapeluszach w białe kropki, ale i borowików nie brakuje. Nie
ma kto zbierać. Jesień coraz niepodzielniej bierze ziemię we władanie.
Przygotowania do egzaminu trwają, ja jednak na nieszczęście nie mogę się
uczyć. Zakochałem się czy co? Taki dziwny charakter, gdy przychodzi jesień,
to ciągoty biorą. Pomimo wszystko muszę się przyznać, że przyzwyczaiłem
się do tego lotniska. Mechanicy w naszym kluczu, fajne chłopaki. Wyleciałem
też tutaj samodzielnie na U Jak 9 z numerem ogonowym 14 i zdaje się tutaj
zakończę program. Wszystko odbywa się bez defektów i najmniejszych przesłanek.
Dwa silniki na moje latanie wypracowały swój resurs pod opieką sierżanta
Pawlika. Podoficer służby czynnej. Pawlik, wysoki brunet z czarnym, rzadkim
jeszcze pod nosem wąsem, pozostanie na długo w mojej pamięci. Rok starszy
ode mnie. Nieraz śmieli się, gdy przykręcając jakąś śrubkę, sam do siebie
się "modlił", ale mechanik pierwszorzędny. Należy pamiętać, że silnik
12 cylindrowy oraz przełożenie na wał śmigła są urządzeniami skomplikowanymi,
wymagającymi ogromnej znajomości rzeczy i wielkiego wysiłku nie tylko psychicznego
ale i fizycznego w ich obsłudze. Same instalacje: olejowa i płynu chłodzącego,
składają się z niezliczonej ilości przewodów, chłodnic, automatów sterujących
zasłonkami itp. Do tego samolot lata w trójwymiarowej przestrzeni. Wraca
często z zarzyganą olejem maską, poluzowanymi przewodami itp. O defekt
bardzo łatwo.[26] O ile on jest wysoki, to jego silnikowy "kieloch"
niski, drobny. Taki blondynek z obrazka, z zakręconą nad czołem grzywką
jasnych włosów i ustami pełnymi zdrowych, jaśniejących w uśmiechu zębów.
Pawlik nawołuje Kielocha:- Kieloch, tylko konkretnie. A "kieloch" roześmiany
odkrzykiwał:- Co, co... Ale robota idzie na całego. Naprawdę, takiemu mechanikowi
jak Pawlik można zaufać. Latać pewnie na sprzęcie przez niego przygotowanym
wiedząc, że żadnego defektu nie będzie. Nasz przodujący klucz w ogóle się
udał. Pomijając, że jesteśmy z jednej starej, kiedyś w OSL-4 najlepszej,
grupy, dostaliśmy się w dobre ręce, które chociaż bardzo nas piłowały,
to jednak teraz sobie bimbamy gdy inni harują. Nasz instruktor, Jurek,
wydaje się teraz niezrównanym. Już spokojny, zbytnio się nie śpieszy, jak
na początku. Samolot jeszcze nie zakołował po lądowaniu, a już się darł
o trap i podstawki. Jego ruda głowa była wszędzie. Co się nie nakłócił,
co opieprzu nie zebrał, ale maszynę zawsze mieliśmy i teraz pierwsi kończymy
program. Bywało nawet, że lataliśmy na trzech maszynach jednocześnie. Jurek
stał tylko w kwadracie na ławce, z notesem w jednej ręce, a z drugą na
jajach, a głowa ciągle się kręciła od strony startu do KL-a. Cały czas
gestykulował, tłumaczył, prosił, krzyczał, a grupa latała. Sami mechanicy
odprowadzali samoloty za skrzydło, a myśmy tylko latali. A jak było przyjść
do niego po dodatkowy lot, to wściekał się, krzyczał, że on sam wie co
komu dać, on kieruje lotami, czerwieniał z oburzenia, ale po cichu chwalił
się przed kolegami - widzisz cholera jak się rwą. Na metodycznych
omówieniach tematem głównym jest nasza grupa. W ogóle jesteśmy "sławni":
a to Grzesiek za nisko zrobił czwarty skręt, Władek za wysoko wyrównał,
Edek podszedł do lądowania bez podwozia, Mundek jak kura podrywał się przy
starcie, ja rzekomo na pierwszym skręcie wyszedłem zwrotem bojowym itp.
Sława rośnie aż nam zazdroszczą, bo nie robimy głupich błędów ale wynikających
z "ikry powietrznej", z intensywnego latania.
do 08